Skoro fizycy grzęzną w elementarnych pytaniach, skąd odwaga, by pytać o naturę Boga?
No to podsumujmy. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli naszego gatunku mylił się na potęgę. W dodatku na okoliczność najprostszych pytań z kategorii „tak czy nie”, jakie można w ogóle zadać w ramach jego własnej teorii względności. Skoro sam Einstein był aż tak omylny, to jak niby mielibyśmy wierzyć opiniom zwykłych śmiertelników i jaki z tej historii w ogóle morał? Ja w tym kontekście przywołuję badania statystyczne brytyjskich naukowców pokazujące, że ze wszystkich zwierząt hodowlanych świnia przechodzi przez jezdnię najinteligentniej, bo najrzadziej ginie rozjechana przez samochód. Człowiek w owym zestawieniu plasuje się na miejscu czwartym.
A jednak tę bolesną słabość naszych mózgów udało się przekuć w sukces! Sukces współczesnej fizyki. No bo jak to się w końcu stało, że naga małpa (jak pieszczotliwie określał nas Desmond Morris) potrzebowała niecałych 400 lat, żeby wydobyć się ze świata, w którym wierzono, że myszy rodzą się z brudu, i wylądować na Księżycu, dokonać teleportacji kwantowej na ponad 140 kilometrów i sfotografować czarną dziurę z drugiego końca Wszechświata? Otóż pogodziliśmy się z tym, że się ciągle mylimy i wszystko, co naszym wyrafinowanym umysłom się „wydaje”, należy po prostu sprawdzać, a nie robić mądre miny. „Szkiełko i oko” to właśnie wyraz pokory i wyznanie naszej słabości: jesteśmy za głupi, żeby nazbyt często mieć rację, więc wszystko należy empirycznie sprawdzać. Nawet Einstein może się mylić, a ostatecznym rozstrzygnięciem jest nie autorytet, lecz eksperyment. „A jak ci się nie podoba rzeczywistość, to sobie idź gdzie indziej!” — jak mawiał Richard Feynman.
Fizyka niczego nie „udowadnia”, bo nie wie jak
Cała współczesna fizyka, mimo sukcesów nieporównywalnych z czymkolwiek innym, to nauka ordynarnie prosta. Studenci czasem szydzą, że typowe zadanie, które dostają do rozwiązania, zaczyna się od słów: „rozważmy sferyczną krowę w dwóch wymiarach”, bo nawet przyciąganie grawitacyjne pary prawdziwych krów jest zbyt trudne do analizy. A i po tych wszystkich uproszczeniach fizyka wciąż czasem przerasta nawet najwybitniejszych fizyków, co pokazuje tylko ograniczoność naszego umysłu. Cała ta czarna dziura, co do której mylił się Einstein, to w gruncie rzeczy najprostszy obiekt, jaki można sobie w ogóle wyobrazić: nieskończenie mały punkt o pewnej masie, umieszczony w pustej przestrzeni. To wszystko! To właśnie jest czarna dziura, nic więcej! Skoro zaś grzęźniemy nawet w pytaniach o aż tak elementarne obiekty, to skąd bierze się w nas odwaga, by zadawać nieskończenie trudniejsze pytania: o naturę Boga, sens wszechrzeczy i tym podobne? I skąd nieprzebrana arogancja, żeby twierdzić, że możemy w tych sprawach mieć do powiedzenia cokolwiek wartego zapamiętania?
Moje ulubione podobieństwo między naukowcem a psem jest takie, że jak zadać mu jakieś trudne pytanie, to tak mądrze patrzy. A jednak siła fizyki tkwi właśnie w uzmysłowieniu sobie ograniczeń umysłowych nagiej małpy i niezawierzaniu jej prywatnym osądom. Dzięki temu, że wszystko sprawdzamy i niczego nie bierzemy na wiarę, a za skuteczne podważanie status quo przyznajemy Noble, a nie palimy na stosie, dokonaliśmy najbardziej oszałamiających odkryć, pchając cywilizacyjnie naprzód nasz cały gatunek.
Nauka polega na niewierzeniu. A żeby było jeszcze tragikomiczniej, nadal niczego nie wiemy „na pewno”. Fizyka w ogóle niczego nie „udowadnia”, bo nie wie jak. Nieszczęsne określenie „udowodnić naukowo” pokutujące w języku polskim to wynik pomieszania dwóch angielskich określeń „evidence” i „proof”. Możemy jakąś tezę „poprzeć” obserwacjami, które są z nią zgodne, ale z matematycznym dowodem ma to tyle wspólnego, co „demokracja” z „demokracją ludową”. Zresztą jak jakieś prawo przyrody fizyk nazywa „fundamentalnym”, to ma na myśli tylko jedno — że nikt nie ma zielonego pojęcia, skąd to prawo się w ogóle bierze. Wiemy też, co robić, gdy odkrywamy jakieś zjawisko albo pojęcie, którego nie rozumiemy — nadajemy mu „mądrą” nazwę. Nie wiemy, czym jest „czas”, czym jest „przestrzeń” i dlaczego jest akurat trójwymiarowa, co to jest „masa”, skąd się biorą stałe fizyczne i ile wynoszą, czemu mion jest akurat 200 razy cięższy od elektronu? Mógłbym tak wymieniać i wymieniać. Drzewa wciąż zasłaniają nam las.
I można by popaść w depresję, ale przypomnijmy ewangeliczne kryterium oceniania po owocach! Bo oto nasza „rozczarowująca” fizyka, albo nauka w ogóle, pozostaje jedynym skutecznym narzędziem mozolnego dochodzenia do prawdy o naszej rzeczywistości. Dzięki naukowemu podejściu odkryliśmy, że myszy rozmnażają się podobnie jak ludzie. Odkryliśmy teorię względności i kwantową teorię pola zgodną z wynikami wszystkich eksperymentów, jakie kiedykolwiek wykonano, czasami z dokładnością do kilkunastu miejsc po przecinku. Równanie Schrödingera i zakaz Pauliego pozwalają w zasadzie zrozumieć strukturę całej chemii. A z niej podobno wynika cała biologia. Nauka dała też ludzkości wiele ważnych efektów ubocznych. Naukowcy szukający lekarstwa na zeza u szympansów zauważyli, że testowany preparat co prawda na zeza niezbyt pomaga, ale po stosownej kuracji małpy stają się jakby piękniejsze. Tak odkryto botoks. Efektem ubocznym „fundamentalnej” fizyki jest też laser, tranzystor i internet. Wszystko dlatego, że przestaliśmy wierzyć, a zaczęliśmy sprawdzać.
I można by napawać się dumą, tyle że o świecie wciąż wiemy bardzo, bardzo niewiele. Wydaje się, że dopiero zaczynamy cokolwiek rozumieć. Nic dziwnego, skoro w skalach kosmologicznych zaledwie przed momentem zeszliśmy mentalnie z gałęzi. Te 400 lat współczesnej nauki to tyle, co kot napłakał. Zresztą gdyby tyle wystarczyło nagiej małpie do odkrycia w fizyce czegokolwiek naprawdę „fundamentalnego”, to osobom religijnym zalecałbym rozczarowanie banalnością naszego świata tudzież ograniczeniami umysłowymi jego twórcy.
Po co Bóg w przyziemnej pracy fizyka
Tymczasem pora przejść do zasadniczego tematu. Czy mianowicie fizyka mówi w ogóle cokolwiek na temat Boga? I niby jakim cudem miałaby to robić, skoro pytania zasadniczo dzielimy na łatwe i trudne, a fizyka zajmuje się wyłącznie tymi najprostszymi? Broń Boże z braku zainteresowania, tylko z konieczności. Badamy sferyczne krowy w dwóch wymiarach, a na temat trudnych pytań zasadniczo niewiele mamy do powiedzenia, dlatego większość fizyków w sprawach metafizycznych kulturalnie siedzi cicho. Zgadzam się z Markiem Abramowiczem, wybitnym kosmologiem, który napisał ostatnio na łamach „Wyborczej”, że:
„Fizyka nigdy, żadnym argumentem nie wykluczyła możliwości Bożej egzystencji, toteż żaden z solidnych fizyków deklarujących się jako ateista nie twierdzi, iż współczesna nauka dowiodła nieistnienia Boga”.
Ciąg dalszy jest nieco bardziej emocjonalny:
„Stwierdzenie, że „odkrycia współczesnej fizyki sugerują, a nawet dowodzą, że Boga nie ma”, jest hucpiarską bzdurą. Dlaczego ludzie rozsądni i bardzo kompetentni w innych niż fizyka dziedzinach gotowi są tę modną bzdurę publicznie głosić? Dlaczego nie są świadomi, że robią z siebie komicznie napuszonych bufonów?”.
Fizyka rzeczywiście nie zajmuje się „udowadnianiem” istnienia albo nieistnienia tego czy tamtego, w szczególności Boga. Tymczasem Abramowicz kontynuuje następująco:
„Fizyka jest dziś o wiele bliżej uznania istnienia Boga jako aktywnego elementu obiektywnej rzeczywistości (…). Dokonane bowiem w XX i XXI wieku przełomowe odkrycia, zwłaszcza dotyczące względnej natury czasu i przestrzeni, kosmologii Wielkiego Wybuchu oraz kwantowej nieoznaczoności, znacznie nadwątliły (niektórzy twierdzą: całkowicie zakwestionowały) status materializmu i ateizmu jako oczywistego paradygmatu nauk przyrodniczych, który obowiązywał w wieku XIX”.
Niech mnie diabeł poniesie na oklep w otchłań hańby, ale teraz moje brwi znacząco się już unoszą. Jak nie wiadomo, od czego zacząć, trzeba zacząć od początku. Otóż skoro fizyka ma na powyższy temat coś ważnego do powiedzenia, to może należałoby o tym napisać do jakiegoś recenzowanego czasopisma fizycznego? W końcu pytanie wielkiej wagi, a żaden z kolegów dotąd się nie pokwapił.
Domyślam się, że nieustanny brak odniesień do Boga w prasie fizycznej stał się źródłem podejrzenia, że w naukach przyrodniczych ateizm „obowiązywał” jako „oczywisty paradygmat”. Tylko czy nie jest przypadkiem tak, że, pisząc Laplace’m, w przyziemnej pracy fizyka „hipoteza Boga po prostu nie jest potrzebna”? A uprzejmość wymaga, by w naukowych artykułach nie pisać o rzeczach niepotrzebnych?
Fizycy, jak już mówią, to lubią coś przy tym powiedzieć, a nie tylko ciągle się odzywać. Ja bym obstawiał, że te trudne kwestie co prawda bardzo nas nurtują, ale większość z nas uważa się za zbyt głupich, żeby coś na ten temat wiedzieć, więc taktownie siedzimy cicho. Przypominam, że z ewolucyjnego punktu widzenia jesteśmy pewnym tymczasowym stadium pośrednim pomiędzy rozwielitką a czymś, co zastąpi nas za miliony lat i co przekroczy nas intelektualnie w sposób trudny do wyobrażenia. W tej perspektywie bieżąca różnica pomiędzy człowiekiem a psem wydaje się raczej skromna, a psa o sens wszechrzeczy bym jednak nie pytał. Mimo że tak mądrze patrzy.
Obserwowalny Wszechświat żuka na purchawce
Marek Abramowicz nie jest gołosłowny i na poparcie tezy, że „Fizyka jest dziś o wiele bliżej uznania istnienia Boga jako aktywnego elementu obiektywnej rzeczywistości”, podaje trzy „główne (ale daleko nie jedyne) powody”:
„1. Wbrew temu, co większość materialistów twierdziła przez tysiąclecia, materia nie jest wieczna. Nasz Wszechświat powstał w Wielkim Wybuchu 13,8 mld lat temu”.
Zacząłbym od tego, że wspomniani „materialiści” „przez tysiąclecia” mogli wyznawać co najwyżej stosowne dla danego obszaru geograficznego tezy religijne, w innym razie czekał ich marny los. Czy to Sokrates otruty cykutą za religijne „deprawowanie” młodzieży, czy Giordano Bruno spalony na stosie za tezy, jakoby Ziemia nie była jedyną planetą w kosmosie, niespecjalnie motywowali „większość materialistów” „przez tysiąclecia” do stawiania jakichkolwiek tez sprzecznych z oficjalnymi dogmatami religijnych przywódców. O ile pamiętam, uczeni chrześcijańscy szacowali wiek Wszechświata na parę tysięcy lat, i to właśnie to był u nas dominujący pogląd wyrażany przez ostatnie dwa tysiące lat. Czyżby więc autorowi chodziło o najnowszy, krótki okres, w którym fizycy uzyskali wreszcie wolność do formułowania niezależnych hipotez na temat natury świata?
Tymczasem czy Wszechświat rzeczywiście powstał w Wielkim Wybuchu, jak obecnie wydaje się wielu kosmologom, czy sprawy miały się zgoła inaczej, zdania są wciąż podzielone. Wypadałoby uczciwie przyznać, że nie wiemy, jak to było na pewno, dane obserwacyjne wskazują, że paręnaście miliardów lat temu Wszechświat był niezwykle mały i gęsty i wydarzyło się wówczas coś bardzo szczególnego. Na przykład według kosmologii pętlowej, jednego z kandydatów na teorię „grawitacji kwantowej”, nie było żadnego „Big Bang”, tylko raczej „Big Bounce”, czyli „Wielkie Odbicie”, które rozdzieliło kolejne fazy cyklicznego Wszechświata. Taką właśnie tezę postawili paręnaście lat temu moi koledzy z grupy Jerzego Lewandowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego.
Temat otwarty, zdrowa naukowa debata w toku, kolejni wybitni fizycy dołączają się do hipotezy cyklicznego Wszechświata, zapewne prędzej czy później temat się wyklaruje. Tylko jak się to ma do metafizyki? Być może żuk siedzący na wybuchającej purchawce sądzi, że uzyskał „główny powód” do wiary w Boga, bo w końcu taka purchawka to jego cały „obserwowalny Wszechświat”. Tylko że tego typu wydzielina duchowa obok fizyki nawet nie leżała.
Powstaliśmy z surowców dostępnych w okolicy
Drugi główny powód, by według Marka Abramowicza twierdzić, że „fizyka jest dziś o wiele bliżej uznania istnienia Boga”, jest następujący:
„2. Gdyby wartości stałych (fizycznych) były choć trochę inne, to we Wszechświecie nie mogłoby powstać życie”.
Powyższa obserwacja przypomina mi o powszechnej niechęci ludzi religijnych do darwinowskiej teorii ewolucji. Postawa ta dość boleśnie ukazuje, że fundamentem wiary są nie tyle przeżycia metafizyczne, co naiwnie wnioski z obserwacji zwierzęcej anatomii. „Gdyby wartości parametrów (biologicznych) wewnątrz ludzkiego oka były choć trochę inne, to w oku nie mogłoby powstać widzenie” — zachwycali się przed Darwinem ludzie wierzący. A jednak wiemy, że bezmyślne mechanizmy ewolucyjne bez problemu stworzyły oko, w dodatku kilkukrotnie w niezależnych procesach u różnych zwierząt. Najwyraźniej nie było to dla ewolucji niczym specjalnie trudnym. Podobnie powstał ogon, mózg oraz woreczek żółciowy. Odpowiednia selekcja i mechanizm dziedziczenia pomógł też nagim małpom przepoczwarzyć w krótkim czasie wilka stepowego w pekińczyka kanapowego. A obecnie algorytmy zbliżone do ewolucyjnych pomagają nam hodować niewiarygodne algorytmy AI, które leją nas w niemal każdym kognitywnym zadaniu, do którego je powołujemy.
Ptak czy owad, najpierw był argument z „wyjątkowością” oka, potem mówiono o „wyjątkowości warunków na Ziemi”. Dopóki, rzecz jasna, się nie okazało, że planet w obserwowalnym Wszechświecie jest więcej niż kombinacji liczb w trzech grach w totolotka z rzędu, a podobnych do Ziemi miejsc jest zapewne na pęczki. Zresztą skład chemiczny znanych nam organizmów nie różni się znacząco od składu chemicznego całego Wszechświata. Co sugeruje, że nasze życie powstało „z byle czego”, czyli z surowców, które były akurat dostępne w okolicy. W każdym razie ostatnimi czasy argument o naszej „wyjątkowości” został zepchnięty na „wyjątkowość stałych fizycznych”.
Więc jak jest z tą wyjątkowością stałych przyrody? Wydaje się bardzo nieoczywiste, jak dokładnie wyglądałby świat, gdyby stałe fizyczne miały inne wartości. N razie nie za bardzo rozumiemy nasz bieżący świat, więc snucie hipotez o jego alternatywnych wersjach z innymi prawami fizyki, czy nawet innymi stałymi fizycznymi, wydaje się, delikatnie pisząc, mocno przedwczesne. Nawet jeśli znana nam konfiguracja stałych fizycznych realizuje jakieś „lokalne optimum”, na przykład ze względu na syntezę helu w gwiazdach, to jeszcze nie oznacza, że żadna zupełnie inna konfiguracja nie mogłaby prowadzić do całkiem innego, samokomplikującego się Wszechświata. Przypuszczenie, że jakakolwiek biologiczna złożoność możliwa jest tylko w dokładnie takim świecie, jaki się nam akurat trafił, brzmi nie tyle jak pogłębiona analiza, co jak objaw ograniczonej wyobraźni.
A pal licho, nawet gdyby stałe fizyczne gwarantujące ewolucję złożoności były jedne jedyne w nieprzebranej przestrzeni wszystkich możliwości, to zupełnie jak w przypadku oka można by się spodziewać jakiejś formy kosmicznej ewolucji, która doprowadziła do wytworzenia ich w takiej, a nie innej konfiguracji. Proszę bardzo, pierwszy z brzegu pomysł: w wariancie cyklicznej ewolucji, w której Wszechświat odradza się co jakiś czas w ramach Wielkiego Odbijania, stałe fizyczne mogą losowo zmieniać swoje wartości przy każdym „Odbiciu”, aż wreszcie trafią się takie, które doprowadzą do wyhodowania złożonych organizmów podobnych do nas.
Natomiast Abramowicz formułuje w tym miejscu dość zaskakujący pogląd:
„Różne wersje tej hipotezy mają jedną, fundamentalną cechę wspólną. Zakładają, że oprócz naszego Wszechświata istnieje jeszcze nieskończenie wiele innych z naszym rozłącznych — wszystkie razem tworzą wieloświat”.
Podany przed momentem pierwszy z brzegu scenariusz pokazuje, że powyższy pogląd ujawnia jedynie niedobory szerokiego widzenia. Możliwa jest masa wyjaśnień, w szczególności takie, które jeszcze nikomu nie przyszły do głowy. Równoległe wieloświaty w ogóle nie są do czegokolwiek konieczne. Co ciekawe, Marek Abramowicz wyśmiewa niezbędną jego zdaniem hipotezę różnych alternatywnych światów z różnymi kombinacjami stałych fizycznych, pisząc:
„Zasada ta prowadzi do paradoksów wystawiających na śmieszność ideę ateistycznego wieloświata. Bowiem jeśli możliwe jest wszystko, to – na przykład – istnieć muszą wszechświaty, w których mieszkają krasnoludki”.
A gdyby Ziemia była kulista, to byśmy z niej przecież pospadali. Logiczna rzetelność podanego argumentu prowadzi do pytania, jaka to konkretnie kombinacja stałych fizycznych prowadziłaby do świata pełnego krasnoludków? Czy autor powyższej tezy umiałby taką kombinację stałych fizycznych podać?
Jeszcze wiele buntów fizyków przed nami
I wreszcie ostatni „główny powód” że „fizyka jest dziś o wiele bliżej uznania istnienia Boga” — analiza zjawisk kwantowych, nad którymi sam się głowię od ćwierćwiecza. Niestety bez metafizycznych efektów.
„3. rzeczywisty świat ukazuje zjawiska, które można interpretować jako zależne od naszej wolnej woli i naszej świadomości, obu autonomicznych względem świata materii. Anton Zeilinger, tegoroczny laureat Nobla, omawiając wyniki swoich eksperymentów dotyczących kwantowego splątania, stwierdza wprost: „Będziemy się chyba musieli pożegnać z naiwnym realizmem, zgodnie z którym świat istnieje sam z siebie, bez naszego udziału i niezależnie od naszych obserwacji”.
Tegoroczny noblista miał na myśli fascynującą cechę teorii kwantowej sprawiającą, że nie da się w skalach mikroskopowych prowadzić obserwacji jakiegokolwiek fizycznego układu bez zaburzania go. Ponadto uzyskiwane wyniki pomiarów są w ogólności determinowane dopiero w chwili dokonywania eksperymentu, a tuż przed nim pozostają fundamentalnie nieprzewidywalne. Fizycy mówią, że świat w skali mikro jest indeterministyczny, co u studentów stykających się z tym po raz pierwszy budzi zazwyczaj uzasadnione powikłania umysłowe. W dodatku przed dokonaniem pomiaru obiekty kwantowe zachowują się, „jak gdyby” robiły wiele rzeczy naraz. W słynnym eksperymencie z podwójną szczeliną pojedynczy elektron zachowuje się tak, jak gdyby poruszał się dwiema drogami jednocześnie.
Eksperymenty uhonorowane tegoroczną Nagrodą Nobla potwierdziły, że rzeczywistość w mikroskalach okazuje się kompletnie inna, niż wszyscy sobie wyobrażali jeszcze w XIX wieku. Nawet sam Einstein nie chciał „uwierzyć” w wizję świata malowaną przez teorię kwantową, zaś eksperymenty tegorocznych noblistów obnażyły, jak bardzo się mylił. To kolejny przypadek pokazujący, że nadmierna wiara zaślepia nawet najwybitniejsze umysły. I nie musi chodzić o wiarę „religijną”, problem jest o wiele ogólniejszy. W przypadku Einsteina była to wiara w określoną wizję świata zbudowaną na XIX-wiecznych przesądach. Wiara nauce po prostu nie służy. Na początku XX wieku takie właśnie opancerzenie na rzeczywistość dotknęło połowę twórców teorii kwantowej, Einsteina, de Broglie’a czy Schrödingera. Nie był to zresztą pierwszy raz — paręnaście lat wcześniej fizycy buntowali się w podobny sposób przed teorią względności. Zapewne jeszcze wiele takich razów przed nami.
Naiwny realizm rzeczywiście nie daje się obronić, świat jest o wiele dziwniejszy, niż komukolwiek wcześniej mogło się zdawać. A każda obserwacja układów kwantowych oznacza nieuchronną ingerencję w ich stan. W tym sensie urządzenie pomiarowe, chcąc nie chcąc, staje się częścią obserwowanego układu, a sposób wykonywania pomiaru ma kluczowy wpływ na przebieg eksperymentu. Fizyka kwantowa wymaga więc odejścia od naiwnego wyobrażenia o absolutnym obserwatorze badającym niezależną od niego rzeczywistość.
Jakkolwiek intrygująca by była cała ta kwantowa nieprzewidywalność, to żaden znany mi fizyk nie twierdzi, że na wyniki pomiarów jakkolwiek wpływa to, czy obok stoi pan w białym fartuchu, czy też nie stoi. Pomiarem jest jakiekolwiek oddziaływanie obserwowanego obiektu z zewnętrznym urządzeniem pomiarowym, a świadomość nie ma tu w ogóle nic do rzeczy. Co prawda rolę „świadomości” „obserwatora” dopowiadają sobie czasem różni naciągacze spod znaku „homeopatycznej jaźni kwantowej”, ale ani jeden wykonany przez ostatnie 100 lat eksperyment jakiegokolwiek związku fizyki kwantowej z „naszą wolną wolą” tudzież „naszą świadomością” nie stwierdził. Oczywiście gorąco zachęcam, by szukać dalej, bo za tego typu odkrycie Nobel byłby murowany.
Zacząłbym od nauki elementarza fizjologii mózgu
Argument jednak dość często spotykany: zjawiska kwantowe są dziwne, wolna wola też jest dziwna, a Bóg zapewne jeszcze dziwniejszy, więc te trzy rzeczy muszą mieć ze sobą coś wspólnego. Marek Abramowicz tego nie robi, ale często spotykane jest ekscytowanie się wolną wolą, duszą i innymi metafizycznymi aspektami naszej jaźni przy jednoczesnym ignorowaniu roli mózgu, co zawsze przypomina mi rozmowę, którą przeprowadziłem ze swoim czterolatkiem:
– Igorku, zjedz zupkę.
– Tatusiu, nie smakuje mi!
– Jak to, przecież nawet nie spróbowałeś?
– Ale i tak wiem, że mi nie smakuje!
Nosimy 10 cm z tyłu nosa pewien dość skomplikowany organ, którego zrozumienie na razie nas przerasta. Nie mamy jeszcze zbyt głębokiego pojęcia, jak ta mokra papka w ogóle działa, ale niektórzy już teraz wiedzą na pewno, że owo urządzenie bez wątpienia nie jest odpowiedzialne za nasze procesy kognitywne. Zupki nie próbowałem, ale na pewno nie będzie smakować. A może, zamiast wyznawać myślenie z dala od mózgu, jednak poczekalibyśmy najpierw na głębsze naukowe zrozumienie tego, jak nasze sieci neuronowe w ogóle funkcjonują? Kto wie, może się przecież okazać, że nasz mózg rzeczywiście odpowiada tylko za część naszych przeżyć. To by dopiero było ekscytujące naukowe odkrycie! I jakie pole do dalszych dociekań i naukowych badań! Tymczasem jak dotąd nic na to nie wskazuje i dobrze by było, żebyśmy zaczęli nieco pokorniej: od nauki elementarza fizjologii mózgu, której jeszcze prawie wcale nie znamy.
Na razie mamy jakiś skrajnie uproszczony obraz rzeczywistości, jesteśmy względnie umyci i zatrudnieni, ale z używaniem tymczasowej fizyki do uzasadniania naszych metafizycznych wyobrażeń to ja bym się jeszcze wstrzymał.
PS.
Marek Abramowicz przywołał Einsteina, twierdząc, że ten „wierzył w Boga szczerze i głęboko”. Jako że od Einsteina zaczęliśmy, wypada na nim zakończyć. Zaledwie rok przed śmiercią Einstein wysłał bowiem do Erica Gutkinda list, w którym pisał:
„Słowo Bóg jest dla mnie niczym innym jak tylko słowem i wytworem ludzkich słabości, a Biblia zbiorem czcigodnych, ale dość dziecinnych legend”.
Andrzej Dragan jest fizykiem kwantowym, profesorem na Uniwersytecie Warszawskim i Narodowym Uniwersytecie w Singapurze oraz autorem książki „Kwantechizm 2.0, czyli klatka na ludzi”. Książka dostępna w dobrych księgarniach oraz w formie e-booka na Publio.pl.
- Fizyka i światopogląd. XX Ogólnopolska Konferencja Filozofii Fizyki. Program. ONLINE - 23 października 2024
- Wprowadzenie do fizyki dla filozofów – Tomasz Bigaj - 23 października 2024
- Nauka a społeczeństwo. Paradygmat personalistyczny – Agnieszka Lekka-Kowalik - 22 października 2024
4 komentarze do „Andrzej Dragan: Skoro fizycy grzęzną w elementarnych pytaniach, skąd odwaga, by pytać o naturę Boga?”
W swoim czasie opublikowałem artykuł pt. „O nadużywaniu fizyki w metafizyce”. Trudno mi więc nie przyklasnąć sprzeciwowi Autora wobec nadużywania fizyki w teologii, które jest jeszcze cięższym grzechem. Artykuł zawiera jednak stwierdzenia, których oparcie w wiedzy naukowej może budzić kontrowersje. Wspomnę tylko o dwóch. Po pierwsze, nie sądzę, by wszyscy specjaliści zgodzili się co do tego, że czarna dziura to „nieskończenie mały punkt o pewnej masie, umieszczony w pustej przestrzeni”. Powierzchnia Schwarzschilda, stanowiąca granicę czarnej dziury, ma przecież niezerowy promień. Po drugie, chociaż zasadniczo bliski mi jest pogląd, że „antyrealizm” świata kwantowego sprowadza się do tego, iż „nie da się w skalach mikroskopowych prowadzić obserwacji jakiegokolwiek fizycznego układu bez zaburzania go”, to nie wydaje mi się, by był on zgodny z panującą ortodoksją. Sformułowanie to zakłada, że układ przed pomiarem ma obserwowane cechy, które w wyniku pomiaru zostają jedynie zmodyfikowane. Tymczasem, jak się zdaje, według ortodoksyjnego poglądu przed pomiarem cechy te mają w pewnych wypadkach status jedynie możliwości, które dopiero pomiar aktualizuje.
Głupi z natury są wszyscy ludzie, którzy nie poznali Boga: z dóbr widzialnych nie zdołali poznać Tego, który jest. Patrząc na dzieła nie poznali Twórcy, lecz ogień, wiatr, powietrze chyże, gwiazdy dokoła, wodę burzliwą lub światła niebieskie uznali za bóstwa, które rządzą światem. Jeśli urzeczeni ich pięknem wzięli je za bóstwa winni byli poznać, o ile wspanialszy jest ich Władca – stworzył je bowiem Twórca piękności; a jeśli ich moc i działanie wprawiły ich w podziw – winni byli z nich poznać, o ile jest potężniejszy Ten, kto je uczynił. Bo z wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę. Ci jednak na mniejszą zasługują naganę, bo wprawdzie błądzą, ale Boga szukają i pragną Go znaleźć. Obracają się wśród Jego dzieł, badają, i ulegają pozorom, bo piękne to, na co patrzą. Ale i oni nie są bez winy: jeśli się bowiem zdobyli na tyle wiedzy, by móc ogarnąć wszechświat – jakże nie mogli rychlej znaleźć jego Pana? [Mdr 13, 1-9]
Zaczerpnąłem ten fragment, z artykułu prof. Abramowicza. Fantastyczne podsumowanie fizyków takich jak Pan Dragan. Widzą piękno tworów. Nie chcą wierzyć w Twórcę. Wierzą w bóstwo – naukę, prawa, które rządzą światem. I tyle… W mojej głowie, szarej osoby pojawia się tylko jedno stwierdzenie: To jest słabe i tyle.
Nie chcę nazywać fizyków głupcami. Dla mnie świadomość, że są ludzie bez wiary w Boga, jest po prostu smutna, stąd komentarz. Kto chce wierzyć, niech wierzy, kto nie wierzy, niech nie wierzy. Ja jestem wierzący i tyle.
„Nosimy 10 cm z tyłu nosa pewien dość skomplikowany organ, którego zrozumienie na razie nas przerasta. Nie mamy jeszcze zbyt głębokiego pojęcia, jak ta mokra papka w ogóle działa, ale niektórzy już teraz wiedzą na pewno, że owo urządzenie bez wątpienia nie jest odpowiedzialne za nasze procesy kognitywne.”
nie da się czytać tak pretensjonalnego języka