Nie jestem zwolennikiem dowodzenia istnienia Boga. Myślę, że teologia powinna zaczynać się od człowieka, a nie od Boga. Jedno jest pewne: uznanie istnienia jakiegokolwiek elementu metafizycznego we Wszechświecie równałoby się rewolucji paradygmatycznej i uczeni zrobią wszystko, żeby do tego nie dopuścić.
Czy w imię szacunku dla nauki należy z pokorą przyjąć autorytatywne wypowiedzi wybitnego fizyka na tematy, na których ów fizyk się nie zna? Zwłaszcza jeśli ta niewiedza owocuje fałszem i jest to fałsz w służbie ideologii. Mam na myśli odpowiedź profesora Andrzeja Dragana („Skoro fizycy grzęzną w elementarnych pytaniach, skąd odwaga, by pytać o naturę Boga?”, „Gazeta Wyborcza” z 1.01.2023) na artykuł astrofizyka, profesora Marka Abramowicza, pod tytułem „56 głosów za Bogiem”. Przedmiotem dyskusji jest pogląd profesora Abramowicza, że fizyka jest obecnie bliżej uznania istnienia Boga niż w XIX w. Jako laik nie jestem w stanie podjąć równorzędnej dyskusji na temat fizyki kwantowej. Chodzi mi głównie o same zasady prowadzenia dyskusji – powinna ona być rzeczowa i opierać się na wiarygodnych argumentach. Tekst profesora Dragana – w zakresie znanej mi problematyki – nie spełnia tego wymogu, co nie sprzyja zaufaniu do zawartego w nim przesłania. Niezwykle ważne zagadnienia z pogranicza fizyki i filozofii są w nim podejmowane tak zdawkowo i nieprecyzyjnie, że zawarta w nim argumentacja jest poznawczo bezużyteczna. Może najważniejsze, że cały wątek historyczny artykułu jest błędny. Nonszalancki styl, miejscami graniczący z arogancją, sprawia, że czytelnik ma do wyboru albo uznać, że nie dorasta intelektualnie do poziomu uczonego, albo – że nie jest traktowany poważnie. Nie chcę uzurpować sobie roli nauczyciela stawiającego stopnie, raczej protestuję jako czytelnik.
Zacznę od stylu. Co można wywnioskować z następującego fragmentu tekstu Pana Profesora: „Równanie Schrödingera i zakaz Pauliego pozwalają w zasadzie zrozumieć strukturę całej chemii. A z niej podobno [tu i dalej wszystkie podkreślenia moje – M.B.] wynika cała biologia”. Pominę użycie tu terminu „w zasadzie”, co bez komentarza jest dezorientujące. Ale słowo „podobno” w odniesieniu do jednego z najważniejszych problemów nauk przyrodniczych i filozofii jest złamaniem zasad dyskusji. De facto odbiera ono zdaniu znaczenie i jest w tym miejscu zupełnie nie na miejscu. Znacznie lepiej pasowałoby ono do doniesienia, że gdzieś podobno urodziło się cielę z dwoma głowami. Tak nie można, ale okazuje się… że można, jeśli ma się odpowiedni status.
Przytaczam jeszcze jeden przykład: „Cała ta czarna dziura (…) to w gruncie rzeczy najprostszy obiekt, jaki można sobie w ogóle wyobrazić: nieskończenie mały punkt o pewnej masie, umieszczony w pustej przestrzeni. To wszystko! To właśnie jest czarna dziura, nic więcej!”. Pan Profesor nabija się z „ciemnego ludu”. Wszak ta „pewna” masa jest z założenia całkiem spora. Jak zatem zgnieść masę równą gwieździe tak dalece, by zmieściła się w obiekcie pozbawionym wymiarów? Może wytrawny fizyk potrafi sobie to wyobrazić. Ale jak poradzić sobie z nieco większą masą, odpowiadająca na przykład galaktyce? Mam też konkretne pytanie: czy rzeczywiście istnieje „pusta przestrzeń” (i skąd o tym wiadomo?), czy to jest zgodne z naszą najlepszą wiedzą, czy to jedynie abstrakcyjny model? W jakim stopniu można, popularyzując wiedzę o świecie, dopuszczać się uproszczeń, bez nadużywania zaufania laika?
Artykuł jest pełen przykładów pomyłek dokonywanych przez uczonych i zapewnień o ich skromności. Fizycy są świadomi, że ich wiedza jest w dalszym ciągu nikła, zajmują się jedynie problemami „najprostszymi”, „dopiero zaczynamy cokolwiek rozumieć”, „większość z nas uważa się za zbyt głupich”, by podejmować problematykę metafizyczną, „więc taktownie siedzimy cicho” itp. Następnie Profesor wypada z roli i z taką samą swadą prorokuje: „jesteśmy pewnym tymczasowym stadium pośrednim pomiędzy rozwielitką a czymś, co zastąpi nas za miliony lat i co przekroczy nas intelektualnie w sposób trudny do wyobrażenia”. Jest to wyznanie wiary. Ale czy owo w ścisłym tego słowa znaczeniu proroctwo ma jakiekolwiek podstawy naukowe? Otóż nie i można by na ten temat napisać książkę. Skąd wiadomo, że człowiek może nie tylko istnieć, ale rozwijać się intelektualnie przez miliony lat? Z danych kopalnych wiadomo natomiast, że gatunki pojawiają się, dokonują szybkiej (w geologicznej skali czasu) ekspansji, po czym następuje powolniejszy schyłek i – najczęściej – całkowite wymarcie (podobny cykl jest widoczny w niektórych procesach kulturowych). Czy na pewno ta prawidłowość nie dotyczy „gołej małpy”, jak nazywa człowieka Andrzej Dragan?
Uczono mnie kiedyś, że stawonogi nie mogły rozwinąć zaawansowanej cywilizacji, gdyż szkielet zewnętrzny, świetnie służący niewielkim organizmom, jest niekorzystnym rozwiązaniem w przypadku większych rozmiarów ciała. Czy ciało ludzkie jest na pewno pozbawione jakichś konstrukcyjnych ograniczeń? Z drugiej strony, czy zdolność ingerowania w genom nie pozbawia sensu jakichkolwiek spekulacji na temat przyszłości człowieka? W końcu, skoro „te 400 lat współczesnej nauki to tyle, co kot napłakał”, a już zupełnie realnie grozi nam zagłada nie tylko nuklearna, to jakie są rokowania na przyszłe miliony lat? A może cywilizacje podlegają cyklicznie samozagładzie, jak drożdże w procesie fermentacji alkoholowej? Może Wszechświat jest pełen cmentarzysk cywilizacji, które padły ofiarami degradacji środowiska, konfliktów lub eksperymentów z nowo odkrytymi źródłami energii, nie mówiąc o kolizjach z meteorami. Sednem przytoczonego cytatu jest wiara, że w niewyobrażalnie odległej przyszłości będą istniały (z nami spokrewnione?) istoty dużo mądrzejsze od nas. Jest to przykład raczej dziewiętnastowiecznej materialistycznej eschatologii. Nie wiemy, czy tak będzie, a jeśli nawet, to ani to pouczające, ani powód do dumy. Przysłowiowe bicie piany. W podobny sposób można by spojrzeć na wypowiadane z rozbrajającą pewnością siebie uwagi na temat ewolucji biologicznej. Taka postawa nie buduje zaufania do bezstronności nonszalanckich dywagacji na temat mechaniki kwantowej. Chylę czoło, uznając swą niekompetencję, a zarazem mając w pamięci refleksję Nielsa Bohra, że mechaniką kwantową nie jest zaszokowany tylko ten, kto jej nie zna.
Tyle wstępu. Przejdźmy do zarzutów poważnych – o fałszowanie historii nauki. Można by ten zarzut nieco złagodzić – o (twórcze) powielanie nieprawdziwych stereotypów.
W danym przypadku nieprawdziwy scenariusz doskonale służy demolowaniu tez Marka Abramowicza, a także ideologicznemu osaczeniu czytelnika.
Tu powinienem omówić rolę podręcznikowej historii nauki jako mitu założycielskiego nowoczesnej, mechanistycznej nauki, opisać genezę i zadania pełnione przez ten mit oraz metody chronienia go przed heretykami. Z braku miejsca pokażę jedynie, jak ów mit manifestuje się w omawianym artykule i jak harmonizuje z jego tezami. Nawet bez teoretycznych uogólnień poniższe przykłady są dostatecznie bulwersujące.
Zdaniem Andrzeja Dragana, w czasach poprzedzających erę nowożytną filozofowie przyrody byli poddani terrorowi religijnemu: „mogli wyznawać co najwyżej stosowne dla danego obszaru geograficznego tezy religijne, w innym razie czekał ich marny los. Czy to Sokrates otruty cykutą za religijne «deprawowanie» młodzieży, czy Giordano Bruno spalony na stosie za tezy, jakoby Ziemia nie była jedyną planetą w kosmosie [sic! – M.B.], niespecjalnie motywowali [filozofów przyrody] do stawiania jakichkolwiek tez sprzecznych z oficjalnymi dogmatami religijnych przywódców. O ile pamiętam, uczeni chrześcijańscy szacowali wiek Wszechświata na parę tysięcy lat, i to właśnie był u nas dominujący pogląd wyrażany przez ostatnie dwa tysiące lat. Czyżby zatem autorowi [profesorowi Abramowiczowi] chodziło o najnowszy, krótki okres, w którym fizycy uzyskali wreszcie wolność do formułowania niezależnych hipotez na temat natury świata?”.
Przytoczony, dość spójny scenariusz jest nieomal w stu procentach fikcyjny. Pierwsze zdanie (poza tym, że nie wyraża prawdy historycznej) jest nie na temat – nie odnosi się do problematyki przyrodniczej. To samo można powiedzieć o konflikcie Sokratesa z establishmentem Aten. Natomiast zbuntowany dominikanin, Giordano Bruno, nie był uczonym w dzisiejszym rozumieniu, lecz astralnym magiem, a zarazem – bardzo aktywnym politykiem. Był bodaj najniebezpieczniejszą dla Kościoła postacią w XVI wieku. Niestrudzenie przemierzał północną Europę, starając się zjednoczyć kraje protestanckie przeciwko katolickiemu cesarzowi w obliczu zbliżającej się paneuropejskiej wojny religijnej. Po drodze publikował paszkwile skierowane przeciwko Rzymowi i katolickiej stronie konfliktu. Wyznawana przez niego idea wielości zamieszkałych światów (nikt nie twierdził, że Ziemia była jedyną planetą w kosmosie!) wypełniających nieskończony wszechświat wyrastała z założenia o boskiej wszechmocy. Na tym samym stanowisku stał jeden z najwybitniejszych uczonych Renesansu, Mikołaj z Kuzy. Nie przeszkadzało mu to być kardynałem. Musimy pamiętać, że wszechświat astronomów ery przedteleskopowej był mikroskopijny i idea „wieloświata” nie miała żadnych przesłanek naukowych. Wszelkie porównania z naszą wizją kosmosu są nieuzasadnione. Aż do wieku XVI włącznie filozofowie przyrody nie podlegali prześladowaniom w żadnym „obszarze geograficznym”. Sławna historia o greckim astronomie Arystarchu, który miał być posądzony o bezbożność za wyznawanie heliocentryzmu, jest efektem pomyłki w tłumaczeniu z greki, a swoją popularność zawdzięcza atrakcyjności propagandowej: religia ze swej natury jest jakoby w konflikcie z heliocentryzmem.
Dostojnicy Kościoła przez lata nalegali na Kopernika, by wydał swoje dzieło. Kepler – protestant – był nadwornym matematykiem, czyli astrologiem katolickiego cesarza (przez co miał możliwość sformułowania „praw Keplera”) dzięki poparciu jezuitów. Sprawa Galileusza – to też już wiek XVII – jest bardzo szczególnym wyjątkiem. Uczony starał się zmusić Kościół do uznania centralnej pozycji Słońca, nie mając dowodów astronomicznych; te przedstawione przez niego na sławnym procesie były wszystkie naciągane, o czym dobrze wiedzieli kompetentni jezuiccy astronomowie. Podczas swego procesu Galileusz mieszkał w luksusowych warunkach; historie o więzieniu i łańcuchach są zmyślone. Idźmy dalej: rozgraniczanie między „uczonymi chrześcijańskimi” i fizykami „najnowszego krótkiego okresu”, kiedy to miała wreszcie zapanować „wolność do formułowania niezależnych hipotez na temat natury świata”, odnosi się do rzeczywistości w pełni fikcyjnej. Jak w takim razie zaklasyfikować Newtona, który poświęcił więcej czasu studiom okultystycznym niż fizyce?
Jedyny akt głębokiej a zarazem udanej ingerencji w naukową wizję świata miał miejsce w XVII wieku. Polegał – o ironio – na narzuceniu nauce mechanistycznego modelem świata, który stał się podstawą światopoglądu współczesnej nauki.
Dokonało tego rodzące się nowoczesne państwo w sojuszu z instytucjonalną religią. Celem tego zabiegu było zniszczenie radykalnych sekt, które na mocy swojej heretyckiej teologii, zapewniającej bezpośredni dostęp do Boga, czuły się upoważnione do wypowiedzenia posłuszeństwa władzom świeckim i kościelnym (por. rewolucję angielską zakończoną ścięciem króla). Kosmos filozofii przyrody Renesansu – żywy, inteligentny, przepełniony wszechwiedzą i wszechmocą Stwórcy, był obiektem quasi-pogańskiej czci. W ciągu kilku dekad przekształcił się w martwą maszynę, niepodatną na działanie magii. Natomiast niezbędnie potrzebował zewnętrznego Stwórcy-Mechanika (czcijcie Stworzyciela, nie – stworzenie!). Środowisko naukowe, należące do tej części społeczeństwa, która mogła w wyniku niepokojów społecznych raczej stracić, niż zyskać, zbytnio nie oponowało. Jednakże czołowi uczeni rewolucji naukowej, jak Boyle i Newton, pozostali na gruncie prywatnym, do końca życia, alchemikami. Nowa epoka dbała o własny wizerunek. Okultystyczne rękopisy Boyle’a zniszczono. Te autorstwa Newtona opatrzono po śmierci uczonego etykietą „nie nadają się do publikacji”. Po dwustu latach znalazły się na publicznej aukcji (!) znanego domu aukcyjnego Sotheby.
Zwracam szczególną uwagę na te fakty historyczne, gdyż narracja dziejów nauki opiera się na ogólnie dostępnych źródłach pisanych, co powoduje, że stronniczość w jej relacjonowaniu jest o wiele łatwiej wykrywalna niż w przypadku badań przyrodniczych. Zatem stopień zafałszowania ogólnie znanej wersji historii nauki można uznać za miernik stopnia uzależnienia nauki od ideologii.
Profesor Dragan stwierdza z pewną kokieterią, że fizycy zajmują się jedynie problematyką „łatwą” i są we własnym przekonaniu „za głupi”, by podołać tak trudnemu problemowi, jak relacja pomiędzy fizyką i teologią. W istocie trudność ta ma podłoże ideologiczne, a tym samym praktyczne. Wprowadzenie do modelu świata (immanentnej) świadomości wymagałoby porzucenia paradygmatu mechanistycznego, który niezwykle efektywnie służy ekspansji cywilizacji technicznej, spełniając też rolę naszego wyznania wiary i programu politycznego. Z drugiej strony sam problem jest źle postawiony. Dostojny brodaty starzec to symbol często pojawiający się w sztuce sakralnej. Brany dosłownie jest raczej ludowym wizerunkiem Boga. Ten obraz – istotnie trudny do obrony – zyskał na popularności w konsekwencji zniszczenia renesansowego mistycyzmu. A to mistycyzm jest głównym źródłem religii i do niego należy odwoływać się przy okazji rozważań o miejscu Boga w filozofii przyrody. Bóg mistyków to grecki Logos – kreatywna wszechwiedza i wszechmoc przenikająca Kosmos, nadająca mu formę i znaczenie. W chrześcijaństwie Logos (w tłumaczeniu: Słowo) uzyskał szczególny status jako Syn Boży, Słowo Wcielone. Tak przedstawiają Chrystusa początkowe wersy Ewangelii według świętego Jana: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Wszystko przez Nie się stało… a Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami…”. Stąd jeden z tytułów Chrystusa – Pantokrator, wszechmocny władca świata.
Zgodnie z duchem idei Logosu Boga można poznać poprzez jego dzieło. Doskonałość Stwórcy implikuje doskonałość stworzenia. Doskonałość to regularność, prostota i estetyka. Te cechy manifestują się w matematyce. Jest ona zatem językiem kreacji.
Chcąc poznać Boga, należy szukać w strukturze i funkcjonowaniu świata prawidłowości, które dają się wyrazić prostymi, eleganckimi formułami matematycznymi.
Z jednej strony, takie formuły nie miały praktycznego zastosowanie dla człowieka borykającego się z przeciwnościami losu, z drugiej zaś – była to najprostsza droga ku fizyce klasycznej. Ten teologiczny aprioryzm jest nazywany dedukcją pitagorejską. Pitagorejczycy to założone przez greckiego mędrca Pitagorasa (VI wiek p.n.e.) na w pół tajne bractwo, oddane praktykom mistycznym w połączeniu ze spekulacjami matematycznymi. Zdaniem Wernera Heisenberga, dostrzeżenie przez Pitagorejczyków matematycznej struktury – a ściślej: proporcji liczbowej – jako źródła harmonii było jednym z największych odkryć w dziejach ludzkości; ich filozofia „antycypuje cały program współczesnych nauk ścisłych”.
Pitagoreizm przetrwał dwa millenia, pokonując szereg granic kulturowych i religijnych. Ostatnim znanym mi zdeklarowanym wyznawcą tej filozofii był Johannes Kepler. Podłoże teologiczne mają zarówno sformułowane przez niego prawa ruchu planet, jak i fizyka Newtona. Historyk nauki Charles Kahn określił tych dwóch uczonych jako „matematycznych teistów”. Do wieku XVII nauka rozwijała się nie tyle obok religii, czy przeciw niej, co na jej gruncie. Bóg był nieodłącznym elementem filozofii przyrody do Pitagorasa do Newtona. Ta dobra passa zakończyła się wypędzeniem Go ze świata przez rewolucję mechanistyczną.
Pozostaje ostatnie niespełna czterysta lat dziejów nauki i główny przedmiotu sporu: czy fizyka jest obecnie bliżej poznania Boga niż w wieku XIX? Po pewnym przeformułowaniu tego pytania, można by na nie odpowiedzieć następująco: po całkowitym ogołoceniu świata z metafizyki fizyka stopniowo odchodzi od mechanistycznej wizji świata i odkrywa te jego cechy, które Pitagorejczycy przypisywali Logosowi.
Mechanistyczny kosmos Kartezjusza był „po brzegi” wypełniony materią. Wszystkie procesy zachodziły w wyniku „popychania” jednych cząstek materii przez drugie. Brak próżni nie pozwalał na naturalny ruch po prostej. Przestrzeń była ściśle wypełniona sąsiadującymi ze sobą wirującymi pakietami cząstek materii. Planety poruszały się popychane (!) cząstkami eteru. Ilość materii i ruchu w świecie nie zmieniała się w czasie. Po akcie stworzenia Bóg przestał być potrzebny. Teoretycznie stan świata w każdym momencie pozwalał określić stan przyszły i przeszły. Panował zatem pełny determinizm (stąd pewność siebie Laplace’a). Istoty żywe miały status pozbawionych czucia automatów. Dusza ludzka zawiaduje automatem ciała poprzez szyszynkę – organ wielkości ziarnka ryżu, znajdujący się w centralnej części mózgu. Zanegowanie tego zupełnie arbitralnie przyjętego poglądu było zabiegiem kosmetycznym.
W kontynentalnej Europie, wyznającej filozofię przyrody Kartezjusza, fizyka Newtona była przez pół wieku bojkotowana jako okultystyczna. Słusznie. Tryby maszyny świata nie mogą przekazywać sobie ruchu bez fizycznego kontaktu. Newton postrzegał grawitację jako bezpośrednie działanie mocy bożej w świecie materialnym. Jednak o ile fizyka mechanistyczna była w praktyce bezużyteczna i matematycznie błędna, to bez fizyki Newtona nie można było się obejść. „Mechaniści” w końcu poddali się. Grawitacja stała się „naturalną” właściwością świata, jak „spadanie” ku środkowi Ziemi u Arystotelesa. Fizyka Newtona po ogołoceniu z metafizyki stała się centralnym elementem mechanistycznej wizji świata. Wymagało to porzucenia pytania „dlaczego?” i ograniczenia się do bardziej utylitarnego pytania „jak?”.
W drugiej połowie XIX wieku mechanistyczna fizyka zaczęła wyczerpywać swój potencjał. Czołowi uczeni twierdzili, że w fizyce „nie ma już prawie nic do zrobienia”. Na początku XX wieku świat mechanistycznej nauki nieodwracalnie runął, a co gorsza – zamienił się we własne przeciwieństwo. Załamały się ramy świata: absolutny czas i przestrzeń. Świat materialny, rozbieralny na części, okazał się polem energii, tajemnicą, niepodzielną Jednością, jak w mistycznej wizji pitagorejczyków. W fizyce coraz bardziej zaczyna dominować nurt pitagorejski; matematyczne modele funkcjonowania świata coraz dalej wykraczają poza zakres eksperymentalnej sprawdzalności. Na przekór materialistycznemu światopoglądowi środowiska naukowego, naukowa wizja świata od czasu rewolucji mechanistycznej stopniowo wyzwala się z materializmu. Przybiera cechy, których można by się spodziewać w świecie zarządzanym przez Logos, czyli Chrystusa Pantokratora, boga mistyków i twórców fizyki klasycznej. Szczególnie sugestywny jest fakt niezwykle precyzyjnego dostrojenia świata do możliwości pojawienia się na nim człowieka.
Jeśli przypomnimy sobie, że model kartezjański z założenia wykluczał metafizykę jako element struktury świata, to trudno zaprzeczyć, że fizyka staje się coraz bliższa idei (immanentnego) Boga. Nie jestem zwolennikiem dowodzenia istnienia Boga. Myślę, że teologia powinna zaczynać się od człowieka, a nie od Boga. Jedno jest pewne: uznanie istnienia jakiegokolwiek elementu metafizycznego we Wszechświecie równałoby się rewolucji paradygmatycznej i uczeni zrobią wszystko, żeby do tego nie dopuścić.
Mikołaj Brykczyński
Źródło”https://wyborcza.pl/7,162657,29490027,jak-nie-prowadzic-dyskusji-o-fizyce-i-bogu.html
Andrzej Dragan: Skoro fizycy grzęzną w elementarnych pytaniach, skąd odwaga, by pytać o naturę Boga?
- Fizyka i światopogląd. XX Ogólnopolska Konferencja Filozofii Fizyki. Program. ONLINE - 23 października 2024
- Wprowadzenie do fizyki dla filozofów – Tomasz Bigaj - 23 października 2024
- Nauka a społeczeństwo. Paradygmat personalistyczny – Agnieszka Lekka-Kowalik - 22 października 2024