Brzmi to zaskakująco, wielokrotnie bowiem słyszeliśmy, że Ziemia jest wyjątkowym, bardzo nietypowym miejscem. To prawda, lecz tu chodzi nie o Ziemię, ale o kosmiczną materię wypełniającą tak olbrzymi obszar, że światło leci przezeń wiele milionów lat, jest więc dużo większy od Galaktyki, czyli Drogi Mlecznej.
W każdej religii Ziemia, płaska czy nie, zajmuje centralne miejsce we Wszechświecie jako siedlisko człowieka. W Średniowieczu chrześcijaństwo przyjęło, na szczęście nie jako artykuł wiary, geocentryczny system Arystotelesa i Klaudiusza Ptolemeusza, w którym wokół kulistej Ziemi krąży cały świat. Kopernik zakwestionował go, ustawiając w centrum Słońce, wokół którego krąży Ziemia jako jedno z ciał niebieskich. Kopernik uruchomił lawinę, która toczyła się, potężniejąc, przez następne cztery i pół wieku.
Po wynalezieniu teleskopu odkrywano rojowiska gwiazd, gołym okiem niewidocznych. W XVIII wieku uważano, że gwiazdy są tak daleko, że nigdy nie poznamy ich budulca i natury, jednak na początku następnego stulecia Joseph Fraunhofer wykazał, że każdy pierwiastek podgrzany do wysokiej temperatury świeci w specyficzny sposób, tak że można go rozpoznać z dużej odległości. Ustalił w ten sposób skład fotosfery Słońca i wykazał, że gwiazdy, chociaż różnią się między sobą, są podobne do Słońca, które okazało się jedną z miriadów gwiazd. Już starożytni widzieli na niebie ogromne skupisko gwiazd, Drogę Mleczną. Słońce zapewne jest w niej, ale czy jest wyróżnione znajdowaniem się w jej centrum?
Około 1920 roku Amerykanin Harlow Shapley wykazał, że znajdujemy się na peryferiach Galaktyki, daleko od centrum. I całe nasze szczęście, w centrum zachodzą bowiem gwałtowne procesy astrofizyczne, które by nam mocno zaszkodziły, a na prowincji jest cicho, spokojnie i bezpiecznie. W latach dwudziestych Amerykanin Edwin Hubble wykazał, że tajemnicze obłoki, zwane „mgławicami spiralnymi”, nie są składowymi Galaktyki ani jej satelitami, lecz są odrębnymi galaktykami podobnej wielkości do Drogi Mlecznej. Wszechświat powiększył się ogromnie, jego podstawowymi składnikami okazały się nie pojedyncze gwiazdy, lecz całe galaktyki, są ich miliardy, a każda składa się z wielu miliardów gwiazd.
W tak kolosalnym świecie cały Układ Słoneczny ma się do niego tak, jak najdrobniejszy pyłek do Ziemi. Gdyby jakiś kosmiczny kataklizm unicestwił Układ Słoneczny, a nawet całą Galaktykę, to Wszechświat nie odczułby tego w najmniejszym stopniu i dalej rozszerzałby się, niewzruszony i obojętny na jej los, i wszędzie jednakowy.
Zasada kopernikańska głosi, że obraz Wszechświata tworzony na podstawie obserwacji z Ziemi jest typowy: obserwator, który znalazłby się teraz w odległości miliarda lat świetlnych, widziałby świat taki jak my – całe niebo pokryte równomiernie rojowiskiem dalekich galaktyk. Nic nie wyróżnia Drogi Mlecznej. Życie mogło więc powstać w wielu miejscach, lecz istoty żywe są bez znaczenia dla budowy i ewolucji Wszechświata. Tym samym człowiek został całkowicie zdegradowany: z pozycji korony stworzenia, najdoskonalszego wytworu ducha i materii, będącego w centrum, zostaliśmy zepchnięci na sam dół hierarchii bytów kosmicznych. I nasza inteligencja nie gra tu żadnej roli, ona jest ważna dla nas, lecz nie dla Wszechświata.
Ta degradacja budziła naturalnie protesty, jednak wszelkie próby powstrzymania jej się nie powiodły. Nadzieja przyszła nie z kosmologii, ale z fizyki. Korzystając ze wstępnych pomysłów paru poprzedników, australijski fizyk Brandon Carter wysunął śmiałą koncepcję o fizycznej naturze Wszechświata. W 1973 roku, w pięćsetną rocznicę urodzin Kopernika, w Polsce odbył się wielki kongres Międzynarodowej Unii Astronomicznej. Część kongresu poświęcona kosmologii obradowała w Krakowie. W kuluarach Carter opowiadał o swoich pomysłach, wzbudzając powszechne zainteresowanie, w końcu organizatorzy znaleźli wolną godzinę i publicznie ogłosił swoje poglądy, które nazwał „zasadą antropiczną”. Ironią historii było to, że antykopernikańskie tezy Cartera zostały ogłoszone w Krakowie, w jednym z miast Kopernika.
Nie, Carter nie zakwestionował zasady kopernikańskiej, to niemożliwe, ona jest faktem empirycznym; on zwrócił uwagę, że dla oceny naszej pozycji we Wszechświecie zasada ta nie zamyka sprawy.
Zafiksowane parametry życia
Prawa fizyki zawierają stałe przyrody, których wartości określają natężenie rozmaitych sił. Carter zauważył, że niewielka zmiana tych stałych, powodująca drobną zmianę sił, miałaby katastrofalne dla nas skutki. Weźmy jeden z wielu przykładów. Potrzebujemy do życia energii, której dostarcza nam Słońce. Wytwarza ją w reakcjach termojądrowych, w których cztery protony, czyli jądra wodoru, ulegają „spaleniu” w jądro helu. Protony odpychają się siłami elektrycznymi, więc jądra atomowe są spojone odrębnymi od nich siłami jądrowymi. Koniecznym etapem pośrednim syntezy helu jest wytworzenie z dwu protonów jądra deuteru. Jednak siły jądrowe nie są dostatecznie mocne, by trwale związać dwa protony, i zdarza się to niezmiernie rzadko, i to w specyficznej sytuacji; dwa protony zderzają się bezskutecznie wiele miliardów razy, zanim się im to uda.
Reakcje termojądrowe biegną zatem bardzo powoli, cztery protony, aby złączyć się w jądro helu, potrzebują przeciętnie sześciu miliardów lat. Ujmuje to obrazowe porównanie: metr sześcienny materii we wnętrzu Słońca, gdzie zachodzą te reakcje, wytwarza w ciągu minuty mniej ciepła niż metr sześcienny roślinnego kompostu. Słońce jest leniwsze od kompostu! I całe nasze w tym szczęście. Gdyby siły jądrowe nieznacznie zwiększyć tak, by dwa protony mogły się choć na chwilę związać, to synteza helu wymagałaby niewielu sekund. Energia, którą Słońce wytwarza w ciągu dziesięciu miliardów lat, zostałaby wyzwolona w ciągu sekund. W takiej gigantycznej eksplozji termojądrowej Słońce zostałoby rozerwane na strzępy, a z nim planety. Zresztą nigdy nie by powstało, bo synteza większości pierwiastków zdarzyłaby się we wczesnym Wszechświecie i do dzisiaj materia trwałaby w postaci zestalonych niewielkich grudek różnych pierwiastków i niektórych ich związków. Żadnych gwiazd, żadnych źródeł energii. Z kolei gdyby siły jądrowe trochę zmniejszyć, to reakcje termojądrowe w ogóle by nie zachodziły i dzisiejszy świat wypełniony byłby zimnym skroplonym wodorem z domieszką helu. W obu przypadkach byłoby absolutnie ciemno i temperatura byłaby parę stopni powyżej zera absolutnego. Dzięki temu, że stałe przyrody są takie, jakie są, Słońce świeci równomiernie i stabilnie przez miliardy lat – i możemy istnieć.
Gdyby chodziło tylko o moc sił jądrowych, to moglibyśmy sądzić, że jest to szczęśliwy przypadek. Carter wskazał, że takich przypadków jest wiele, że istnienie życia wymaga spełnienia szeregu warunków, spełnionych jedynie dla specyficznych wartości stałych przyrody, inaczej nie byłoby nas. Cały zestaw elementów struktury Wszechświata jest subtelnie dostrojonych tak, byśmy mogli istnieć.
I na odwrót, z naszego istnienia wynika, że rozmaite parametry Wszechświata nie mogą być dowolne, lecz są zafiksowane. Carter zebrał te fakty, które wcześniej widzieliśmy oddzielnie, w uporządkowany system. Wyraża go słaba zasada antropiczna (WAP): „istnienie inteligentnego obserwatora nakłada istotne ograniczenia na własności wszechświata, w którym żyje, czyli wiele parametrów fizycznych, pozornie niezależnych, musi być subtelnie dostrojonych”. Trawestując sławną myśl Kartezjusza, Carter stwierdził: „Cogito ergo mundus talis est”. Możemy istnieć tylko w świecie, który jest dopasowany do niezbędnych potrzeb istot żywych. Utworzono specjalny termin – nasz Wszechświat jest „biofilny”: przyjazny i sprzyjający życiu. Konsekwencje zasady kopernikańskiej zostały ograniczone: wprawdzie żyjemy w niewyobrażalnie wielkim Wszechświecie, lecz nasze istnienie jest ważne, bowiem wyraża doniosłą charakterystykę fizycznego świata. Ponownie wysoko awansowaliśmy w hierarchii bytów kosmicznych.
Nazwa i treść WAP skłaniają do pewnych nadinterpretacji. Nazwa „antropiczna” przykłada nadmierną wagę do ludzi. Awansowaliśmy, ale w równym stopniu awansowały krowy, karaluchy i krokodyle oraz kartofle. Nie mamy bowiem podstaw, by sądzić, że powstanie istot inteligentnych wymaga subtelnego dopasowania jeszcze jednego parametru fizycznego ponad te, które są niezbędne do zaistnienia organizmów prostych. Po drugie teza, iż biofilność Wszechświata oznacza, że jest sprzyjający życiu (nastawiony na jego powstanie), też jest nadmiarowa.
Ponieważ piszę to w Krakowie, aby to wyjaśnić, odwołam się do znanej fraszki Sztaudyngera: „Szczyci się gołębiami Kraków,/ G… ma z tych ptaków”. Gołąb jest ptakiem skalnym, lecz nie wysokogórskim, i tam, gdzie jest najwięcej załomów skalnych, żyć nie może. Naturalnych siedlisk gołębi nie ma dużo i tysiąc lat temu ich populacja była dużo mniejsza niż dzisiaj. Szczęśliwie dla nich w czasach nowożytnych powstały wielkie murowane miasta. Ponieważ miasta zbudowali ludzie, bezsporne jest, że planowali je dla siebie i zgodnie ze swoimi potrzebami, a nie potrzebami gołębi. Miasta są więc marginalnie „gołębiofilne” i gołębie są przygodnym – i raczej niepożądanym – beneficjentem powstania murowanych budowli. Szczury również.
Biofilność Wszechświata oznacza tyle, że dopuszcza on istnienie życia, nic więcej. Nie wymusza i nie zachęca.
Dwie różne bajki
Słaba zasada antropiczna jest bezspornym faktem empirycznym, takim jak to, że Ziemia krąży wokół Słońca, lecz status poznawczy obu jest zupełnie inny. Ruch Ziemi wokół Słońca, a nie na odwrót, wynika z teorii grawitacji, w której jest on jednym z wielu znanych faktów ją potwierdzających. Nie potrafimy wyprowadzić WAP z zasad pierwszych fizyki, nie mamy pojęcia, jak to robić, i pozostają nam hipotezy filozoficzne. Jedną z nich jest silna zasada antropiczna (SAP): „fundamentalne prawa fizyki i stałe przyrody są tak dobrane, by organizmy żywe musiały się pojawić na pewnym etapie ewolucji Wszechświata”. Innymi słowy, powstanie życia jest w ukryty sposób zapisane w zasadach pierwszych fizyki i nie mogło ono nie powstać – jest konieczne i nieuniknione.
Nie trzeba uzasadniać, że zasada ta jest nader niejasna. Gdyby interpretować ją literalnie, to standardowy zarzut wobec niej mówi, że postuluje ona absurdalnie nieproporcjonalną wielkość sił dla osiągnięcia skromnego celu. To jest tak, jak gdyby ktoś, chcąc wypić filiżankę herbaty, spuszczał wodę z ogromnej zapory na rzece. Cała nasza wiedza wskazuje, że dla powstania życia na Ziemi wystarczyłby niewielki fragment Galaktyki wokół nas – po co więc nam ten gigantyczny Wszechświat?
Istnieje koncepcja, której zarodków można się dopatrzyć u Einsteina i paru innych fizyków, więc nazwę ją hipotezą einsteinowską. Według niej fundamentalne prawa fizyki (których jeszcze nie znamy), wyrażające ostateczny opis materii i całego Wszechświata, są tak ściśle do siebie dostrojone, że nawet stałe przyrody w nich występujące muszą mieć określone wartości i żadne inne, by tworzyć spójny system. Gdyby prędkość światła była dwa razy większa lub mniejsza od faktycznej, to prawa fundamentalne byłyby wzajemnie sprzeczne i opisywany nimi świat nie mógłby istnieć. Brzmi to atrakcyjnie, lecz nie mamy pojęcia, jak takie prawa mogłyby wyglądać. W istniejącej i tworzonej aktualnie fizyce jest kilka stałych przyrody (np. prędkość światła), które mogą mieć dowolne wartości i trzeba je ustalić eksperymentalnie, w żaden sposób nie da się ich wydedukować. Znalezienie praw fundamentalnych o tej własności, jeżeli w ogóle istnieją, to kwestia dalekich stuleci. Przewidywanie, co nauka ustali za kilka wieków, jest nierozsądne.
Można próbować obejść się w ogóle bez SAP i wyjaśnić WAP zdroworozsądkowo. W świecie z innymi stałymi przyrody życie powstać nie może, więc nie ma w nim nikogo, kto dziwiłby się, dlaczego jest on właśnie taki. Istniejemy tam, gdzie możemy. Wyjaśnienie to ma sens, jeżeli założyć, że istnieje cały zbiór wszechświatów z różnymi prawami i stałymi przyrody, większość jest martwa, a my znaleźliśmy się w świecie nietypowym, ze szczególnymi własnościami, który nas dopuszcza. Tak jednak nie jest, wszechświat jest jeden i nie mieliśmy wyboru. To jest zagadka, którą WAP stawia przed nami: dlaczego Wszechświat jest nietypowy?
Pod koniec XX wieku w dwu kierunkach badań fundamentalnych zakwestionowano powyższą tezę, że wszechświat jest jeden i jest taki, jak nam to mówią fizyka eksperymentalna i astronomia. Przeciwnie, według pewnych hipotez istnieje wiele różnych wszechświatów, z różnymi prawami fizyki i stałymi przyrody. Aby uniknąć nieporozumień, nazwano je „podwszechświatami”, a ich zbiór (zapewne nieskończony) nazwano „wieloświatem” (multiverse). My żyjemy w ogromnym, lecz tylko jednym z wielu, podwszechświecie. Są one niezależne i całkowicie oddzielone od siebie; nie można powiedzieć, że tkwią w jednej przestrzeni, bo takiej nie ma i każdy ma własną przestrzeń, i nie można powiedzieć, że jednocześnie istnieją, bo nie ma wspólnego czasu i w każdym jest inny. Nie graniczą w żadnym sensie ze sobą, nie stykają się i nie oddziałują. Dla każdego z nich wszystkie pozostałe nie istnieją fizycznie i dla mieszkańców któregokolwiek z nich pozostałe istnieją tylko matematycznie, jako przewidywania teorii wieloświata, której w żaden sposób w tej kwestii sprawdzić nie można. Mówiąc obrazowo, to są różne bajki. Tak jak dziewczynka z bajki o Czerwonym Kapturku nie może spotkać się z dziewczynką z bajki o dziewczynce z zapałkami, by wspólnie ponarzekać na los, tak dwa podwszechświaty nie mogą wejść w interakcję. Czysta metafizyka ubrana dla niepoznaki w język nowoczesnej matematyki.
Zwolennicy wieloświata rozwijali tę nieempiryczną hipotezę w nadziei, że poza koncepcją wielu podwszechświatów teoria całego wieloświata da interesujące przewidywania odnośnie do naszego świata. Tak się nie stało, teoria ta napotkała ogromne trudności i pozostaje w formie zalążkowej. Jej zwolennicy są w większości ateistami, uważającymi koncepcję nadnaturalnego i niematerialnego Boga, z którym nie ma kontaktu fizycznego, za relikt wieków obskurantyzmu i zabobonu, a sami wierzą w istnienie ogromnego rojowiska podwszechświatów, które dla nas są niematerialne. Koncepcja wieloświata jest jeszcze bardziej metafizyczna niż znane nam religie i dopóki w badaniach jej nie nastąpi prawdziwy przełom, można się nią nie przejmować.
Dlaczego zatem nasz Wszechświat – jedyny – jest biofilny? Leszek Kołakowski powtarzał, że najambitniejszym celem filozofii, od którego osiągnięcia jest ona daleko, jest udowodnienie konieczności istnienia świata. Taki dowód miałby sens, gdyby dawał nasz biofilny Wszechświat. Taką próbę w ramach fizyki podjęli Stephen Hawking i paru innych fizyków. Opierała się na wątpliwych założeniach i szybko okazała się błędna. Hipoteza, że Wszechświat sam siebie wykreował, czyli sam siebie wyciągnął z niebytu, jest nader zuchwała. Podobnie jak hipoteza wieloświata, dopóki nie zostanie wiarygodnie dowiedziona, może być w naszych rozważaniach o biofilności świata pominięta.
Wszechświat jest doskonale samowystarczalny
Aby uniknąć nieporozumień: od ponad pół wieku fizyka przyjmuje, że Wszechświat nie istniał od zawsze, że miał początek kilkanaście miliardów lat temu i wyłonił się z pierwotnej osobliwości w procesie zwanym Wielkim Wybuchem. To coś innego niż koncepcja samokreacji świata. Fizyka twierdzi, że jeżeli świat jest taki, jaki jest, to powstał w konkretnym Wielkim Wybuchu. Gdyby dzisiaj świat był inny, to albo byłby odwieczny, bez żadnego początku, albo pierwotna osobliwość czasoprzestrzeni i Wielki Wybuch miałyby inną formę.
Tak czy inaczej, trzeba założyć istnienie albo konkretnego odwiecznego świata, albo konkretnego początku, jedno i drugie nie stworzy się samo. W początkach nauk nowożytnych Newton wyobrażał sobie świat jako wielki zegar, który Bóg-zegarmistrz regularnie nakręca, a co pewien czas naprawia. Dzisiaj uważamy, że Wszechświat, jak już zaistniał, jest doskonale samowystarczalny i nie potrzebuje żadnych ingerencji z zewnątrz, bowiem bez usterek ewoluuje zgodnie z wbudowanymi w niego prawami fizyki. Sądzę, że przy obecnych metodach badawczych i poziomie naszej wiedzy pytanie o to, skąd się wziął nasz biofilny świat, wykracza poza możliwości nauki.
Jeżeli tak, to pozostają nam rozważania filozoficzne i możemy postawić hipotezę roboczą (tzn. taką, że bez oporu odrzucimy ją, gdy jakieś fakty okażą się z nią niezgodne), że za istnienie i własności Wszechświata odpowiadają pewne moce, ze swej istoty niematerialne i ponadnaturalne, które nazwiemy zbiorczo, licząc się z oczywistymi skojarzeniami, Stwórcą. Temu Stwórcy, którego nie trzeba uważać za osobę, cokolwiek by to miało znaczyć, przypisujemy jedynie moc stworzenia naszego Wszechświata, a inne cechy podlegają dyskusji.
Ponieważ o bytach transcendentnych możemy sensownie dyskutować tylko przy założeniu, że podlegają naszym regułom logiki, to bezcelowe jest przypuszczać, iż Stwórca podlega jakimś nadrzędnym prawom i mocom, bo to jedynie przesuwałoby problem istnienia Wszechświata o stopień wyżej. Stwórca jest wolny w decyzjach, co nie oznacza, że ma on samoświadomość; pozwala to wyjaśnić biofilność Wszechświata: zażyczył sobie świat rozświetlony rojem gwiazd i przy okazji zaakceptował istnienie życia. Pytanie: jakie znaczenie ma dla nas hipoteza Stwórcy?
Wszechwiedzący kreator
Biorąc pod uwagę nieokreśloność cech Stwórcy, winien on być dla ogromnej większości ludzi obojętny, lecz skojarzenia religijne są nieuniknione. Tu wróćmy do artykułów, w których pojawiła się nieśmiała sugestia, że nowoczesna fizyka wykracza poza tradycyjny materializm i że możliwa jest pewna forma duchowości w samej materii, co wywołało polemiki. Wygląda na to, że kamieniem obrazy dla ateistów było, że odczytali tę sugestię jako twierdzenie, iż fizyka potwierdza prawdziwość Biblii, artykułów wiary i powinni niezwłocznie udać się do najbliższego kościoła, by wyspowiadać ze swej niewiary.
Nic z tych rzeczy. Pomiędzy Stwórcą Wszechświata, który według sugestii niektórych fizyków pozostawił w nim trudno zauważalne ślady swojej działalności, z jednej strony a starotestamentowym Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba oraz Bogiem Nowego Testamentu z drugiej zieje przepaść, której przekroczenie jest skrajnie trudne, o ile w ogóle możliwe. Dla fizyka jedyną istotną cechą Stwórcy jest, że wykreował Wszechświat. W porządku logicznym Stwórca był najpierw sam, potem utworzył Wszechświat i pozostał od niego oddzielony – pamiętajmy, że czas jest fizyczną własnością Wszechświata i stwórca jest ponad czasem fizycznym.
Ponieważ język i myślenie ustawiają zdarzenia w porządku czasowym, aby się wysłowić, wprowadzamy odmienny od naszego czas Stwórcy: najpierw istniał tylko on, a potem – on i jego dzieło, ale jest to pojęcie pomocnicze, dla nas, i Stwórca może się bez niego obejść. Nawiązującą do deizmu koncepcję, iż po stworzeniu Stwórca wciela się w swoje dzieło, odrzucamy, jest to bowiem tylko zmodyfikowana wersja autokreacji Wszechświata: miał on dwie fazy historii – o pierwszej z nich nie wiemy nic poza tym, że w Wielkim Wybuchu przekształciła się w znany nam fizyczny świat. Wszechświat i Stwórca istnieją odrębnie.
Co z tego wynika? Historycznie koncepcja Stwórcy była rozwijana przez filozofów i teologów w opozycji do religii politeistycznych. W nich ponad człowiekiem stała większa lub mniejsza gromada bóstw ustawionych w niezbyt uporządkowanej hierarchii; niektórzy z nich systemowo walczyli ze sobą, a greccy bogowie olimpijscy wdawali się w zwyczajne bijatyki. Świat bogów wyobrażano sobie na podobieństwo świata ludzi. Koncepcja jedynej istoty ponadnaturalnej, która stworzyła fizyczny świat ex nihilo, a nie tylko administruje nim, jak np. bogowie greccy, istoty, która wytworzyła system wartości etycznych, była bezspornie wielkim osiągnięciem intelektualnym. Stwórcy przypisano doskonałość we wszystkich jego własnościach, co doprowadziło do fundamentalnej niezgodności go z religią. Znakomicie opisał to w książce „Horror metaphysicus” Leszek Kołakowski. Faktycznie można się przestraszyć.
Stwórca jest nie tylko wszechmocny jako kreator fizycznego świata, on jest wszechwiedzący, przynajmniej w odniesieniu do tego świata. On zna jego przeszłość i przyszłość, aż do końca świata. Wie, co się stanie, a nie co tylko stać się może; świat jest dla niego ustaloną i zamkniętą opowieścią, w której nic zmienić nie można. Zmiana oznaczałaby bowiem stworzenie innego świata, który z tym pierwszym nie ma kontaktu. Stwórca jest jak autor dramatu, który swobodnie wybiera bohaterów i treść utworu, lecz gdy dramat jest już skończony, to zmiany w nim tworzą nowy dramat.
Wyobraźmy sobie Szekspira, który po napisaniu „Romea i Julii” postanawia zmienić zakończenie i decyduje, że kochankowie porozumieją się skutecznie, pobiorą i będą żyć razem długo i nieszczęśliwie. Dla nas jest to modyfikacja fikcyjnej opowieści i nie martwimy się tym, że przed gwałtowną śmiercią kochankowie nie mogą się pocieszyć tym, że powstała wersja, w której ich los jest lepszy; natomiast ingerencja w świat fizyczny jest dla nas czymś odmiennym. Wyobraźmy sobie, że półtora wieku temu Stwórca interweniował w świecie tak, że Hitler umarł w dzieciństwie na koklusz, a Stalin do końca życia był prowincjonalnym popem. Być może coś takiego się stało i powstał drugi świat, zapewne lepszy od naszego, ale dla nas w naszym świecie nie ma to żadnego znaczenia, nie dowiemy się bowiem o jego istnieniu, a tym bardziej nie mamy możliwości przeniesienia się do niego.
Jeżeli Stwórca interweniuje w fizycznym świecie, to wszystkie takie działania są wpisane w historię świata, która wraz z nimi jest zafiksowaną opowieścią. Stwórca widzi tę opowieść w całości. Gdyby Stwórca interweniował w świecie w zależności od aktualnego biegu wydarzeń, jak tego oczekują ludzie religijni, to wprowadziłby do niego swobodę czyniącą bieg wydarzeń nieprzewidywalnym. To kłóci się z jego wszechwiedzą. W tym sensie Stwórca nie ma wolnej woli w naszym jej rozumieniu, on wie, co uczyni w przyszłości (w swoim własnym czasie) i jest zafiksowany. Co więcej, kolejne czyny, nawet z góry przewidziane, zmieniałyby go, co jest wykluczone, bowiem jest doskonały. W ostatecznej konkluzji jest on nieruchomy (poza stworzeniem świata); nie ma sensu prosić go o cokolwiek. Pojmowany osobowo, Stwórca jest poza kategoriami dobra i zła.
Po co Bogu i nam tak wielki Wszechświat
Fundamentalnym i nieusuwalnym założeniem każdej religii jest, że istoty nadprzyrodzone interesują się człowiekiem i z własnej inicjatywy komunikują się z nami. Gdyby bóstwa zajmowały się tylko sobą, daremne byłyby nasze starania, by zwrócić ich uwagę. Jeżeli jesteśmy ważni, to również nasza siedziba winna być dla nich ważna i wyróżniać się w fizycznym świecie. Zasada kopernikańska temu przeczy. Jeżeli Stwórcę utożsamić z Bogiem chrześcijan, to pojawia się niepokojące pytanie: po co Bogu i nam tak wielki Wszechświat? Ksiądz Michał Heller odpowiada: nic mniejszego od nieskończonego Wszechświata nie byłoby godne być dziełem wszechmocnego Boga. W odniesieniu do Boga odpowiedź jest przekonująca, lecz tym bardziej podkreśla naszą znikomość w świecie.
Dlaczego Bóg interesuje się nami? Można odwołać się do silnej zasady antropicznej i powtórzyć, że chociaż maleńcy, jesteśmy koniecznym i nieusuwalnym elementem wielkiego świata. To jednak kłopotu nie rozwiązuje, przeciwnie, zaostrza go. SAP odnosi się nie konkretnie do nas, lecz do wszelkich bytów, które uznamy za żywe. Istnieją miliardy galaktyk, w każdej duża część z miliardów jej gwiazd ma planety, na milionach z nich powstało życie, a na tysiącach planet życie rozwinęło się do poziomu istot inteligentnych; tak winno być w każdej galaktyce. Według SAP kosmos winien tętnić życiem, i to często życiem rozumnym. Wszelkie argumenty, że innych cywilizacji nie ma, bo ich nie widzimy, są nieprzekonujące. Jeżeli liczne cywilizacje pozaziemskie istnieją, to jak to pogodzić z artykułami wiary chrześcijańskiej? Nasuwają się tu makabryczno-groteskowe pomysły. Lepiej ich tu nie przedstawiać i zatrzymać się na stwierdzeniu, że problem „chrześcijanin w wielkim Wszechświecie” jest nieporównywalnie ważniejszy i trudniejszy od infantylnych w istocie sporów o to, „czy człowiek od małpy pochodzi?”.
Na obecnym poziomie wiedzy naukowej, filozofii i teologii utożsamienie wszechmocnego Stwórcy z Bogiem, który do tego stopnia przejął się losem ludzi, że własnego syna poświęcił dla ich ratowania, jest bezpodstawne.
W sumie wszelkie rozważania fizyków o niematerialności i duchowości przejawiających się w niektórych procesach fizycznych i o globalnej naturze Wszechświata są dla prawdziwości religii chrześcijańskiej (i właściwie dla każdej innej) bez znaczenia. Ateiści mogą się nie obawiać, że ich wiara zostanie na tym polu podważona.
Leszek M. Sokołowski – profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, fizyk teoretyk pracujący w Obserwatorium Astronomicznym UJ, przez ponad 20 lat był kierownikiem Zakładu Astrofizyki Relatywistycznej i Kosmologii. Zajmuje się podstawami fizyki grawitacji, czyli rozmaitymi teoriami oddziaływań grawitacyjnych, oraz kosmologią wczesnego Wszechświata.
- Fizyka a doświadczenie potoczne – Andrzej Łukasik - 16 grudnia 2024
- Koncepcja nauki Philipa Kitchera – Anna Starościc - 6 grudnia 2024
- Od Kopernika do kwantowej grawitacji. Debata Kopernikańska w Toruniu - 5 grudnia 2024