Prof. Andrzej Dragan: Nie wynaleziono świata, który się nie skończy. Fizyka jest w tej kwestii brutalna
Wywiad z prof. Andrzejem Draganem przeprowadziła
Denerwuję się, jakbym miała rozmawiać z Sheldonem, z „Teorii wielkiego podrywu”. Oglądał pan? To fizyk teoretyczny i geniusz, który wali na odlew, co myśli. Możliwe, że ma zespół Aspergera.
– Aspergera, w przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, raczej nie mam, mam za to świadomość innych swoich ograniczeń, dlatego na wszelkie tematy staram się mówić tak prosto, jak się da. Sheldon natomiast starał się gadać mądrze, co jest w sumie zbędne, jak się ma coś do powiedzenia.
To zanim przejdziemy do teorii kwantowych i końca świata, zacznijmy od spraw prostych. Jak to się stało, że został pan genialnym naukowcem?
– Jestem przeciętnym naukowcem. Są zagadnienia, z których rozwikłania jestem zadowolony, ale nie czyni to ze mnie genialnego fizyka. Nie ma sensu mówić, że zostałem fizykiem, bo to niezwykle ciekawe, ponieważ żaden rozsądny człowiek nie zajmuje się czymkolwiek dlatego, że jest to nieciekawe. Natomiast rzeczywistość, w której tkwimy, jest kompletnie inna, niż nam się wydaje, a fizyka jest próbą zrozumienia tego matriksa. Bycie w tej rzeczywistości bez zastanawiania się nad nią jest dosyć upokarzające. W każdym razie w szkole omijałem lekcje fizyki i dopiero jak ojciec wcisnął mi do przeczytania kilka książek popularnonaukowych, coś się zmieniło…
Pamięta pan tytuły?
– Zacząłem od „Na początku był wodór” Hoimara von Ditfurtha, a potem przeczytałem wszystko, co dało się kupić. Kilkadziesiąt tytułów. Po ich lekturze uznałem, że czas na coś ciekawszego, i kupiłem podręcznik do fizyki dla studentów. Przestudiowałem go od deski do deski i kiedy wróciłem do szkoły, głęboko zszokowana nauczycielka nie bardzo wiedziała, co tu się w ogóle wydarzyło.
W „Kwantechizmie” napisał pan, że teoria względności poruszyła pana do łez. Ja rozumiem, że masa jest spoczynkową formą energii, ale żeby z tego powodu płakać?
– Wybitny fizyk i zdobywca Nagrody Nobla Lew Landau, który zrobiwszy doktorat w wieku 20 lat, został okrzyknięty sensacją w świecie naukowym, w ogóle nie słyszał muzyki. Uważał ją za zbiór drgań powietrza o określonych częstościach, nic ciekawego doprawdy.
Nie słyszał piękna symfonii Beethovena?
– Nie, a przecież każdy prawie rozumie piękno muzyki i każdy potrafi docenić piękno fotografii czy obrazu. To są zdolności powszechnie dostępne wszystkim mózgom. Jest natomiast rodzaj piękna o wiele bardziej wyrafinowany, który – z całym szacunkiem – nie wszystkim jest dostępny. My, fizycy, pod wieloma względami bywamy upośledzeni jak Landau, ale za to dostrzegamy piękno tam, gdzie nikt inny go nie widzi. Subtelne aspekty rzeczywistości wymagają szczególnych uwarunkowań, żeby zostać dostrzeżone.
Mógłbym opowiedzieć pani o pięknie teorii względności, o obrocie czasoprzestrzeni i tak dalej, a mój entuzjazm mógłby być na tyle zaraźliwy, że i pani mogłaby coś dostrzec i zrozumieć. Ale ja nie potrzebuję tego entuzjazmu z zewnątrz, dostrzegam fascynujące rzeczy i bez niego. I niektórzy to mają, a inni nie.
Zarażanie entuzjazmem jest istotne w edukacji.
– Jeden z profesorów przeprowadził eksperyment: w czasie wykładu, który wygłasza co roku, gadał trochę głośniej i trochę żywiej gestykulował. Treści nie zmienił, ale jego ekspresja poprawiła oceny wystawione mu przez studentów pod koniec semestru.
Możliwe, że rozbudził ich fascynację.
– Możliwe. Ale od ambitnych studentów oczekuję, że będą w stanie docenić i dostrzec piękno zagadnień, o których jest mowa, bez machania rękami i emocjonowania się. I wielu z nich jest w stanie to zrobić.
Wykładając mechanikę kwantową, jestem podekscytowany tym, co mówię, co się prawdopodobnie udziela, ale kiedy przeczytałem podręcznik o teorii względności, to książka nie musiała machać żadnymi rękami. Byłem porażony do tego stopnia, że kiedy przechodziłem przez jezdnię, musiałem bardziej uważać, żeby nic mnie rozjechało. Każdą chwilę, w której nie myślałem o fizyce, uznawałem za stratę czasu. Przez całe studia nic innego mnie nie zajmowało. Byłem zapewne nie do zniesienia.
Koledzy uważali pana za socjopatę?
– Tak mi potem mówili. Na pierwszym roku chodziłem na niektóre wykłady z czwartym rokiem. Potem zrobiłem dwa lata równocześnie. A jeśli przedmiot mnie interesował, to chodziłem na zajęcia do różnych grup, bo a nuż jeszcze coś ciekawego usłyszę w tym temacie.
Studia to czas poznawania siebie w relacjach towarzyskich. I pana to wszystko ominęło?
– E tam, ominęło. Chodziłem po nocnych imprezach, a w dzień zajmowałem się fizyką. Żyłem w różnych światach i jak ludzie, którzy mnie znali tylko z jednego z nich, dowiadywali się o drugim, byli nieco zbici z tropu. Natomiast samo „dążenie do szczęścia” jest dość prymitywnym odruchem, choć mamy go wszyscy. I nawet jeżeli ta przyjemność, do której chcemy dążyć, jest bardzo wyrafinowana i dotyczy wysokich form sztuki, kultury – to różnica jest tylko ilościowa. Jeśli spojrzeć na życie z perspektywy zwierzęcia, które siedzi w klatce i dogadza sobie na wszelkie sposoby, jakie jest w stanie wymyślić, to przyzna pani, że jest to wciąż dość upokarzające. Nieświadomość jest upokarzająca – jesteśmy nieświadomi tego, co się dzieje dookoła klatki, ale nam to w ogóle nie przeszkadza.
Zaznał pan mikrosekund zrozumienia?
– Nauka fizyki to było właśnie ciągle odkrywanie dla siebie tego, co inni wcześniej spostrzegli. I nawet jeśli to, co obecnie wiemy, to jakieś drobne i powykrzywiane kawałki ogromnej całości, a nasze nieustanne niezrozumienie jest wielce rozczarowujące, to moment mikrozrozumienia zawsze smakuje wyśmienicie.
Filozofowie próbują zrozumieć, czym jest klatka, czym my, a czym to, co jest poza prętami.
– To takie pomylenie pojęć. Starożytni Grecy byli filozofami tylko z nazwy. Tacy Sokrates, Demokryt, Arystoteles i tak dalej byli raczej fizykami, tylko że jedynym instrumentem docierania do prawdy, jakim dysponowali, były rozum, gołe ręce i patyki, którymi można było bazgrać po piasku. Ich celem było zrozumienie rzeczywistości i zadawali takie pytania, na jakie potrafili odpowiedzieć. Jakieś 400 lat temu, kiedy Galileusz skonstruował pierwszy prymitywny teleskop i zaczął w niedoskonały sposób odmierzać czas, pojawiły się nowe narzędzia badania rzeczywistości, dzięki którym fizyka gwałtownie przyspieszyła. Przyspieszyła właśnie wtedy, gdy skonstruowaliśmy protezy naszego zawodnego mózgu, kiedy zaczęliśmy go przekraczać. Wtedy też oddzieliła się od fizyki filozofia, sugerując swoją nazwą, jakoby wywodziła się od starożytności. Zajęli się nią ludzie wierzący w potęgę swojego umysłu, który jest w stanie rozgryzać najgłębsze zagadki rzeczywistości. No i owoce można po 400 latach ocenić. I okazuje się, że była to kompletna naiwność, zważywszy na ograniczenia ludzkiego mózgu.
Najwybitniejsi ludzie, którzy chodzili po ziemi, mylili się co chwilę, i tylko dlatego, że byli sprawdzani i konfrontowali swoje opinie z obserwacją empiryczną, nauka dokonała postępu.
Natomiast filozofowie wierzą, że robiąc mądre miny i używając ośmiosylabowych wyrazów, są w stanie dotrzeć do prawdy o świecie. Pytania, które stawiają sobie współcześni filozofowie przyrody, są czasem niezwykle interesujące i jedną z rzeczy, które mam im za złe, jest to, że te pytania stawiają. Bo one nas teraz przerastają i można o nich wygadywać dużo, choć nie ma się niczego do powiedzenia.
To również pytania o kondycję ludzkiego ducha.
– Pytania o ludzkiego ducha są również zbyt trudne, by udzielić na nie teraz sensownej odpowiedzi. Fizycy mają na tyle przyzwoitości i samodyscypliny, by otwarcie stawiać tylko takie pytania, na które jesteśmy w stanie odpowiedzieć albo przynajmniej sensownie się do nich odnieść. Przez co zadajemy pytania upokarzająco proste: jak się zachowuje pojedynczy elektron czy atom? Jesteśmy, niestety, za głupi, by porywać się na coś większego bez narażania się na plecenie bzdur. Wszystko poza tym to arogancja albo naiwność.
Ale czy ta arogancja nie jest treningiem umysłu, który rozwija wyobraźnię, zdolność do logicznego myślenia?
– Zaręczam, że pierwszy z brzegu wykład z analizy matematycznej jest treningiem jeszcze bardziej efektywnym. Zresztą ja filozofom nie odmawiam, że dobrze się bawią i poszerzają w głowie to i owo, tylko spostrzegam, że ta aktywność jest skrajnie nieefektywna w pogłębianiu zrozumienia świata, w zderzeniu z dokonaniami nauki. Człowiek, który – jak to napisał Desmond Morris – jest nagą małpą, zbudował pierwszy aeroplan w 1906 r., a już 60 lat później wylądował na Księżycu. Jeżeli takie tempo postępu zderzyć z postępem w rozumieniu rzeczywistości wypływającym z filozofii, to można tylko się dobrodusznie uśmiechnąć. Czymkolwiek jest filozofia, ma ona tyle wspólnego z miłością do prawdy, co zoofilia z miłością do zwierząt.
Sam pan powiedział, że pytania stawiane przez filozofów są ciekawe.
– Skąd jesteśmy? Czym jest rzeczywistość? Na czym polega esencja świata? Szalenie ciekawe pytania. Tylko że nie możemy być na tyle naiwni, by korzystać wyłącznie z naszego umysłu jako urządzenia niezawodnie prowadzącego do odpowiedzi. Einstein mylił się co chwilę. Odkryto niedawno promieniowanie grawitacyjne, które powstało w wyniku zderzenia dwóch czarnych dziur – za co przyznano Nagrodę Nobla i odtrąbiono, że jest to wielki sukces Einsteina. Tymczasem Einstein ani nie dowierzał w istnienie czarnych dziur, które są konsekwencją jego własnej teorii, ani nie wierzył w istnienie fal grawitacyjnych.
Więc czyj to jest sukces? Einstein, który był jednym z najwybitniejszych fizyków, nie wierzył też w rozszerzający się wszechświat, co wynikało z równań, które sam podał, nie wierzył w teorię kwantową, którą sam współtworzył. We wszystkich tych sprawach kompletnie się mylił. A jeśli nawet on się co chwilę mylił, to co dopiero zwykły człowiek polegający na potędze swojego rozumu?
Nauka daje nam odpowiedź co do początku wszechświata, ale niektórzy dociekają, skąd się wzięła materia na ten Wielki Wybuch. Pan też się nad tym zastanawia?
– Nie powiedziałbym, że znamy odpowiedź. W ogóle nasza krótka historia pokazuje nie to, że jeszcze przed chwilą kompletnie się myliliśmy, ale że pytania były źle postawione. Newton dopiero co zastanawiał się, z jaką prędkością porusza się jabłko, które spada, albo gdzie wyląduje, jeśli rzucić je w określony sposób.
F = m x a, czyli siła równa się masa pomnożona przez przyspieszenie.
– No właśnie. A zgodnie z tym, co wiemy z teorii kwantowej, żadna z wielkości w tym równaniu nie ma fundamentalnego sensu, bo nie ma czegoś takiego jak siła, nie ma czegoś takiego jak położenie i prędkość, więc nie ma przyspieszenia. Można jeszcze mówić o masie, ale wciąż nie wiemy, co to w ogóle jest i jaki do końca ma sens.
Zgodnie z zasadami mechaniki kwantowej rzeczywistość, z której jesteśmy zbudowani, tworzą cząstki – ale żadna nie ma konkretnego położenia, bo jest w wielu miejscach naraz, nie zachowuje się w sposób przewidywalny. Mitem okazuje się przekonanie, że jeśli wykonam identyczny eksperyment dwa razy, to wynik będzie taki sam.
I że elektron zawsze zachowuje się tak samo. Bo jak się go obserwuje, zachowuje się inaczej, niż jak się go nie obserwuje.
– Mówiąc Lechem Wałęsą: elektron jest tu, a nawet tam. Jak rozmawiałem o tym z Szymonem Majewskim, to on zauważył, że Legia Warszawa też zachowuje się jak elektron – przy pełnych trybunach przegrywa, ale jak zamknąć stadion dla publiczności, to od razu jest lepiej. Trudno o tych prawach kwantowych mówić inaczej niż językiem metafor, jeśli nie można używać języka matematyki. Natomiast głęboko szokujące okazało się dla ludzi to, że prawa, które rządzą rzeczywistością w mikroskali, są kompletnie inne niż te, które sobie wyobrażał Newton i inni po nim. Nie chodzi o to, że się mylili, ale fundamentalny sens pojęć, jakich używano, się załamuje. Skoro niezwykle proste pytania, które stawiała nauka, okazują się w pewnych granicach bezsensowne, to dlaczego o wiele bardziej złożone pytania stawiane przez filozofów miałyby mieć fundamentalny sens? Sądzę, że ich pytania okażą się kiedyś (o ile jeszcze nie są) nie mniej zabawne niż pytanie, ile diabłów mieści się na czubku szpilki. Ale oczywiście człowiek jest w stanie brzmieć fascynująco, można opowiadać kompletne bzdury w sposób uduchowiony, dający ludziom poczucie, że coś zrozumieli, ale to jest głęboko naiwne.
Wyższościowe to bardzo, co pan mówi.
– Jakie wyższościowe?! Jestem bardziej może szczery w poczuciu małości i nie dowierzam w ludzką wiarę w potęgę czystego umysłu.
„Wiem, że nic nie wiem” to znana maksyma.
– Tak, mądrego fizyka, który żył parę tysięcy lat temu. Albo i nie, bo nie wiadomo na pewno, czy Sokrates nie był postacią zmyśloną.
Dla naukowca to frustrujące?
– Byłoby frustrujące, gdybym to ja był winien swoich ograniczeń. Nie mogę się frustrować tym, jak zaprojektowała mój mózg ewolucja. Ale kiedy zacząłem studiować, czułem, jak fizycznie zmieniam się w innego człowieka. Tak jak ludzie, tyjąc lub rosnąc gwałtownie, mają rozstępy na skórze, tak ja czułem rozstępy w mózgu. Zrozumiałem, że jeśli będę kontynuował mój rozwój, to moim chlebem powszednim będzie świadomość, jaki byłem głupi chwilę wcześniej.
Jak pani siebie wspomina jako studentkę albo nastolatkę?
Czasami palę się ze wstydu, jaka byłam głupia.
– Ja też to mam, i to jest powszechne doświadczenie. W ten sposób patrzę nie tylko na rozwój osobisty, ale też na naszą wiedzę o świecie. Krok po kroku będziemy odkrywać i rozczarowywać się naszą wcześniejszą naiwnością.
Zgoda na to, że pan nie pogodzi teorii względności z teorią kwantową i nie wymyśli kwantowej teorii grawitacji, wymaga chyba mądrości.
– To raczej wnioski z historii. Max Planck, pradziadek mechaniki kwantowej, zapytał jako młody człowiek swojego nauczyciela, czy jest sens studiowania fizyki. Usłyszał, że lepiej się zająć sztukami pięknymi, bo jeśli chodzi o fizykę, to prawie wszystko już wiemy.
Nie posłuchał i dostał Nobla.
– W 1900 r Albert Michelson, wybitny doświadczalnik polskiego pochodzenia, którego eksperyment był podstawą teorii względności, pięć lat przed jej odkryciem powiedział, że prawdopodobieństwo, że jakikolwiek eksperyment doprowadzi do jakiejkolwiek zmiany w myśleniu na temat podstaw funkcjonowania świata, jest znikome.
Też noblista.
– Wydawało się, że ta choroba umysłowa polegająca na wierze w nasze osiągnięcia została wyleczona, ale nie. Stephen Hawking w 1980 r. powiedział, iż rozważa tezę, że do końca naszego wieku cel fizyki zostanie osiągnięty. Przed śmiercią przesunął tę prognozę na koniec XXI wieku.
Zastanawia się pan, jak będzie przebiegała ewolucja naszego gatunku?
– Ma pani psa?
Mam.
– A zadałaby mu pani to pytanie i wydrukowała odpowiedź w dużym czasopiśmie?
Nie odpowiedziałby na nie.
– A ja nie sądzę, że powiedziałbym coś mądrzejszego niż pani pies. Śmiejemy się czasem ze studentami, że mają trochę wspólnych cech z psem, bo kiedy się im zada trudne pytanie, to tak mądrze patrzą. Ta mądrość spojrzenia dotyczy również mnie.
Mogę opowiadać o przyszłości, ale z prawdą nie będzie to miało wiele wspólnego. Możemy tylko ekstrapolować trendy, a przyszłość ma to do siebie, że meandruje. Newton mówił, że czuje się jak dziecko, które się bawi muszelkami na plaży, podczas gdy ocean nieodkrytej prawdy leży przed nim.
Żyjemy w czasach ostatecznych – ta myśl pojawia się cyklicznie.
– Nie żyjemy w czasach ostatecznych, ale jesteśmy pośrednim, mało istotnym stadium rozwoju ewolucyjnego. Kiedyś u jego szczytu były rozwielitki, aktualnie jest człowiek. Lubię Desmonda Morrisa i jego określenie „naga małpa”, bo ono brutalnie, ale celnie pozycjonuje nas jako zwierzę i całkiem trafnie analizuje nasze zachowania pod tym kątem.
Pan się czuje zwierzęciem?
– To jest fakt, że jestem biologicznie i behawioralnie zwierzęciem, i moje uczucia nie mają tu nic do rzeczy.
Czyli miłość to feromony?
– No nie. To tak, jakby pani powiedziała, że wiersz to są litery. Owszem, wiersz składa się z liter, ale jego struktura jest wielopoziomowa. To samo jest z miłością. To mechanizm złożony i interesujący, ale też pragmatyczny. Gdybyśmy mieli programować roboty, żeby się jak najefektywniej reprodukowały, to ku naszemu zaskoczeniu moglibyśmy stwierdzić, że dobrym sposobem na osiągnięcie tego celu jest zaprogramowanie ich w sposób podobny do ludzi.
Zaprogramowanie na miłość?
– Na przykład. Miłość to wytwór ewolucyjny, który nas przymusza, w przyjemny sposób, do działań, które służą dobru naszych genów. Przyroda wyposażyła nas w różne mechanizmy – niektóre to mechanizmy typu bat, a inne typu marchewka, ale tak czy inaczej, to są stymulacje nadawane nam przez nasz genotyp.
Nie miał pan nigdy motyli w brzuchu, mówiąc: „Kocham cię”?
– Ależ skąd ten pomysł? Mam jak każdy, tyle że oprócz motyli w brzuchu mam jeszcze olej w głowie, a wraz z nim informację, którą pani przed chwilą zwerbalizowałem. Kiedy patrzę na piękne zdjęcia, to nie znaczy, że nie widzę pikseli.
Nie jesteśmy tylko biologią.
– A co robimy więcej, czego nie robią zwierzęta?
Piszemy wiersze na przykład.
– A jak śpiewa słowik, to nie jest poezja? A jak pawie prezentują swoje ogony, które są kompletnie nieprzydatne środowiskowo, to nie jest to poezja? I piękno tej poezji też znajduje grono odbiorców. Szacowne grono samic w wieku reprodukcyjnym. Jak u ludzi. Ilościowo popełniliśmy pewien postęp, jesteśmy efektywniejsi, bardziej wyrafinowani, ale wytwarzanie pięknego upierzenia albo budowanie imponującego gniazda też jest formą twórczości.
Piękno wiersza jest pięknem bezinteresownym, a piękno upierzenia jest pięknem adaptacyjnym. Im ładniejszy ptasi samiec, tym jego szanse na reprodukcję rosną.
– Nie, proszę pani, to, co pani mówi z tą bezinteresownością, uważam za naiwność. Czyżby poeci mieli za sprawą swych działań trudności z reprodukcją? Nie wszystkie działania człowieka są dla niego przydane, a najlepszy przykład jest taki, że ludzie popełniają samobójstwa. Mogą też pisać wiersze albo uprawiać sport, ale średnia życiowa trajektoria człowieka jest taka, że jego zachowania są nastawione na sukces reprodukcyjny. Ponieważ w świecie przyrody istnieje różnorodność, zdarzają się egzemplarze wadliwe albo ekscentryczne i ich zachowania odbiegają od ewolucyjnego „zamiaru”, jednak to też żadna ich zasługa, że tacy się urodzili. To, że nam się zdaje, że robimy coś bezinteresownie, nie znaczy, że to nie jest w naszym interesie. Ale i odszczepieńcy się zdarzają, którzy robią coś wbrew swojemu interesowi. Selekcja naturalna musi mieć co robić. Zresztą nie każda wewnętrzna potrzeba musi być zaraz wzniosła. Ja również ją miewam, kiedy muszę iść do toalety.
Pana do toalety prowadzi fizjologia, a pisanie wierszy nie jest fizjologiczne.
– Defekacja intelektualna czy estetyczna, którą popełniają twórcy, też jest przymusem fizjologicznym. Sami tak twierdzą.
Czyli robienie zdjęć i filmów to jest pańska defekacja intelektualna?
– Oczywiście. To jest wyraz jakiejś wewnętrznej ochoty, której nie rozumiem, ale to mój organizm na coś ma ochotę, i tyle.
Nie chcę sprowadzać sztuki do fizjologii.
– A co takiego obraźliwego jest niby w fizjologii? Procesy fizjologiczne potrafią być subtelne i wyrafinowane. Na przykład te, które zachodzą z tyłu naszego nosa. Im zawdzięczamy tę rozmowę, choć nawet dobrze ich nie rozumiemy. I proszę wybaczyć tę nadmierną brutalność. Czasem trudno mi sobie odmówić ochoty, żeby przebić balon próżności niektórych artystów, którzy mówią o swojej działalności wyłącznie przez duże A. Podobało mi się, co powiedział Bogusław Linda, że artystą to się najwyżej bywa.
Fotografuje pan jeszcze?
– Jeżeli ktoś mi zapłaci, to tak, ale sam z siebie to rzadko. Znudziło mi się.
Miarą wartości w dzisiejszych czasach jest sukces komercyjny. Pan go odniósł, robiąc swoje zdjęcia, i sam z siebie go porzucił?
– Co pani nazywa sukcesem komercyjnym?
Okładkę amerykańskiego „Newsweeka”.
– Akurat w tym przypadku to nie jest sukces komercyjny, bo redakcje są raczej biedne. A to nawet był nie amerykański „Newsweek”, tylko holenderski, zdaje się.
Wystawa na Pałacu Kultury nie jest sukcesem komercyjnym? Mads Mikkelsen sfotografowany w reklamie nie jest nim?
– W branży reklamowej naczelna zasada jest taka, że im większy chłam się robi, tym więcej się za to pieniędzy dostaje.
Dlatego do portfolio wkłada się głównie prace, które się robiło za darmo.
A nagrodzona reklama baterii Energizer, w której pojawiają się Marilyn Monroe, Bruce Lee i Hitler?
– Robiłem ją za darmo, wyłącznie na potrzeby konkursów reklamowych,. Bo zasada jest taka, że im mniej płacą, tym mniej mogą wymagać, a wtedy człowiek może robić, co chce. A jak się zrobi parę razy reklamy tabletek na ból głowy albo perfum, za które sobie można czasem kupić mieszkanie w stolicy dużego kraju, to najczęściej są ona niewarte pokazywania. Fakty są takie, że za jedną sto dwudziestą piątą sekundy można zarobić więcej niż za trzy lata pracowania na uniwersytecie. W tej branży wycena nie ma jakiegokolwiek związku z realną wartością. I na tym cała branża reklamowa żeruje.
Miał pan taki złoty strzał w swoim życiu?
– Kilka razy. Ale nie pokazuję tych zdjęć, bo to obciach.
Bywa pan nazywany fanatykiem religijnym nauki?
– Ależ istnieje zasadnicza różnica między nauką i religią. Religia posługuje się wiarą. Za podważanie świętych słów w najlepszym razie jest klaps, ale bywało, że i na stosie się płonęło. Nauka nie ekskomunikuje za podważanie dogmatów, tylko nagradza Noblem. Metoda ciągłego wątpienia jest niebywale skuteczną metodą odkrywania prawdy o świecie, natomiast metoda ciągłej wiary nie doprowadziła do gwałtownych zmian w stanie naszego poznania.
Uwodzi pana hipoteza symulacji, o której nakręcił pan w tym roku film?
– Najciekawsze w tej hipotezie jest to, że pomimo jej pozornej niedorzeczności bardzo trudno ją podważyć. Swoją drogą wszystkie osoby religijne są, jakkolwiek by patrzeć, zwolennikami hipotezy symulacji, zgodnie z którą zostaliśmy wytworzeni przez jakąś wyższą formę, która się nam przygląda i analizuje nasze zachowania.
A można sądzić, że żyjemy w matriksie?
– Po pierwsze, można zauważyć, że gry komputerowe są coraz bardziej realistyczne. Przeszliśmy sporą ewolucję od dwóch kresek odbijających kwadracik do „Cyberpunka 2077”. Można sobie wyobrazić, że całkiem niedługo powstaną gry nieomal nieodróżnialne od rzeczywistości. A skoro tak, to nasuwa się oczywiste pytanie, czy przypadkiem już teraz nie jesteśmy w takiej grze, tylko o tym nie wiemy.
Po drugie, można spojrzeć na rozwój sztucznej inteligencji i powziąć przypuszczenie, że prędzej czy później uda się nam odtworzyć procesy nie tylko znanej nam inteligencji, ale zapewne i świadomości, którą posiadamy. Da się je odtworzyć, zreplikować i zmodyfikować tak, by odpowiednio skonstruowana maszyna czy algorytm miały takie cechy, jakie my mamy. To można zadać pytanie, czy to się już kiedyś nie stało, a my nie jesteśmy tego typu symulacją.
Etiudę dla HBO zrealizował pan w czasie lockdownu. Co panu zrobił?
– Niespecjalnie wiele, bo odkąd zająłem się fizyką, to i tak dużo czasu spędzam w swojej albo cudzej głowie. Martwiłem się tylko, czy pięciolatek, którego hoduję w mieszkaniu, będzie w stanie wytrzymać w tych warunkach, ale okazało się, że zniósł zamknięcie zaskakująco dobrze, tym bardziej że mógł więcej niż zwykle powłazić rodzicom na głowę.
Najciekawszy był początek, bo unaocznił wielu ludziom, że wydarzenia, które powodują duże zmiany w naszych życiach, przychodzą gwałtownie i w sposób zaskakujący. Że poczucie kontroli jest iluzją. To, że potrafimy cokolwiek przewidzieć, odbywa się na zasadzie prognozy pogody, jaką stawia baca. Nasze poczucie, że cokolwiek kontrolujemy, wynika z tego, że otoczenie, które obserwujemy, zazwyczaj podlega powolnym zmianom, a trendy można po prostu ekstrapolować. Ale jeśli coś zmienia się gwałtownie, nasze zdolności do przewidywania topnieją. Na szczęście mamy niezłą zdolność do adaptacji. Więc po krótkotrwałym okresie dezorientacji wchodzimy na nowe tory. Być może, gdyby przywrócić warunki, które mieliśmy pół roku temu, nie chcielibyśmy wcale do nich wracać.
Dlaczego powiedział pan, że hoduje dziecko?
– Bo nie lubię tworzyć wzniosłych konstrukcji.
Hodowla to ekonomia i zysk.
– Moje geny tylko na tej hodowli zyskują. Niechęci do antropocentryzmu nauczyłem się jako nastolatek od von Ditfurtha. Nie jesteśmy w pępku wszechświata.
Może takie przekonanie wynika z samotności międzygalaktycznej? Gdybyśmy wiedzieli, że gdzieś tam żyją jakieś istoty, nie stawialibyśmy siebie w tym centrum?
– Szaleństwem jest twierdzić, że jesteśmy sami. Jedynka i 22 zera stojące za nią to szacowana liczba planet we wszechświecie. I byłoby absurdalne, gdyby tylko liczba jeden miała reprezentować liczbę wszystkich zamieszkanych planet. Szansa, by nasze życie powstało w losowym procesie jedynie raz, jest jak szansa trafienia szóstki w totolotka, trzy razy z rzędu w trzech pierwszych próbach. Dlatego uważam, że szaleństwem jest wierzyć w tę liczbę jeden. Poza tym, jak tylko warunki na Ziemi stały się odpowiednie, życie powstało niemal natychmiast. Gdyby ten proces był tak nieprawdopodobny, jak pani sugeruje, musielibyśmy czekać na życie na Ziemi dużo dłużej.
W projekcie HBO „W domu” niektórzy twórcy opowiadają o tęsknocie za człowiekiem. Dla innych ta nieobecność jest kojąca. Pan natomiast opowiada o końcu świata. Pandemia ma dla pana wymiar apokaliptyczny?
– Nie wynaleziono jeszcze świata, który się nie skończy. Współczesna fizyka jest w tej kwestii dosyć brutalna. W naszej najbliższej okolicy wypali się Słońce i do widzenia, a to tylko jedna malutka gwiazdka, jednej ze stu miliardów galaktyk. Mało ważny zakątek. Wszechświat się z powrotem zapadnie i wybuchnie albo zamarznie, rozłażąc się we wszystkich kierunkach. Żaden długofalowy scenariusz nie jest różowy. Chyba że go sobie zmyślimy.
Pan zajął się skalą mikro, wykorzystując w swoim filmie „Piosenkę o końcu świata” Czesława Miłosza. „W dzień końca świata/ kobiety idą polem pod parasolkami/ pijak zasypia na brzegu trawnika/ nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa (…) A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,/ nie wierzą, że staje się już”. Nie sądziłam, że czyta pan wiersze.
– No bo mało czytam. Lubię Jana Riesenkampfa.
To skąd Miłosz?
– No lubię go też, to przecież żadna nisza. Podoba mi się też Szymborska, która określiła człowieka „niemądrym mięsem”. Są ludzie, którzy mają wgląd w rzeczywistość, i jedni wyrażają go równaniem, a inni metaforą. Miłosz też na swój sposób przebija balon megalomanii, że koniec świata to coś wielkiego, a tymczasem apokalipsa ma miejsce w skali pojedynczego człowieka, czyli w skali nieistotnej. Jak na obrazie „Upadek Ikara” Breughla, którego śmierci nikt nie zauważa.
U Miłosza „tylko siwy staruszek (…) powiada, przewiązując pomidory: innego końca świata nie będzie”.
– Ten wiersz i obraz są o tym samym – kiedy człowiek umiera, kończy mu się świat. Na naszej planecie taki koniec świata dzieje się kilkaset tysięcy razy dziennie. O braciach mniejszych nie wspominając. Kiedy umieramy, rozpadamy się na atomy, w czym niektórzy upatrują nadziei na nieśmiertelność.
Ale co w tej myśli jest kojącego, skoro nasza świadomość nie będzie w tym istnieniu uczestniczyć?
Myślenie o tym, że nie wszystek umrę, jest żałosne?
– A ma jakieś pokrycie w faktach? Nikt nie pamięta, kto i jak zbudował piramidy, diabli wiedzą, czy wspomniany Sokrates w ogóle istniał, a to było całkiem niedawno. Pani naprawdę myśli, że za sto tysięcy lat cokolwiek zostanie z Horacego i jego „pomnika trwalszego niż ze spiżu”?
Andrzej Dragan – ur. w 1978 r., fizyk kwantowy, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Kieruje grupą badawczą zajmującą się relatywistyczną informacją kwantową. Fotografuje, pracuje w reklamie, reżyseruje i montuje filmy. Jest w gronie artystów, których HBO zaprosiło do realizacji projektu „W domu” czyli do stworzenia autorskich opowieści o pandemii i lockdownie. W ubiegłym roku wydał książkę pt. „Kwantechizm”. Mieszka w Warszawie
Tekst pochodzi z magazynu „Wysokie Obcasy Extra: nr 9 (99)/2020
Niezwykle szczególna teoria względności – Andrzej Dragan
Noc Kultury 2019: ANDRZEJ DRAGAN “7 filmów, po których robi się nie/dobrze” | wystawa
- Fizyka a doświadczenie potoczne – Andrzej Łukasik - 16 grudnia 2024
- Koncepcja nauki Philipa Kitchera – Anna Starościc - 6 grudnia 2024
- Od Kopernika do kwantowej grawitacji. Debata Kopernikańska w Toruniu - 5 grudnia 2024
10 komentarzy do „Andrzej Dragan: Nie wynaleziono świata, który się nie skończy. Fizyka jest w tej kwestii brutalna”
Takie małe sprostowanie – metafora Szymborskiej o człowieku jako niemądrym mięsie to ironia, jak zresztą cały wiersz, którego fragment wyrwany z kontekstu pan cytuje.
bardzo dobry wywiad!!!
Jak się czyta ten artykuł, to ma się wrażenie, jakby w Sebę z bloku ktoś włożył „piękny” umysł.
Przedstawię to, co wyczytałem ze słów Pana Dragana i moją kontr postawę. Profesor Dragan jest pewny siebie w wątpieniu, a do tego jest arogancki. Według profesora wątpienie jest dogmatem nauki i daje jej siłę do zmian tez w czasie, co ma prowadzić do bliższego poznania „prawdy”, do której jednak nigdy nauka nie „dojdzie”. Bóg jest życiem, prawdą, dobrem, co składa się na Boski obraz miłości, dającej pewność obrony życia. Jeśli mam dążyć do takich wartości, to wybieram Boga, a nie naukową pewność wątpienia. Nauka chce rozczłonkować świat, aby odkryć jego podstawy, jednak to „dekonstrukcyjne” nastawienie da jej tylko ciągłe wątpliwości. Naukowcy będą przez wieczność wątpić w to, co widzą, co czują i będą tego tak pewni, że będą zaciekle bronić swojego stanowiska, jako najskuteczniejszego w przedzieraniu się przez mroki niewiedzy, nieświadomości, jakim jest w ich mniemaniu życie.To jest smutny obraz świata, w którym wiecznie wszystko się kwestionuje. Ja wybieram Boski obraz świata, w którym Bóg daje pewność i siłę, do twardej obrony życia za wszelką cenę. Patrząc przez pryzmat historii wszechświata, Bóg w swej stałości obrony życia, ma najwyższą możliwą skuteczność. W końcu istniejemy.
Zajmuję się architekturą i jedno już wiem: bardzo łatwo zaprojektować „ciekawy” obiekt – powiedzmy – zdekonstruowany, natomiast niezwykle wiele wysiłku wymaga projekt symetryczny, harmonijny, uporządkowany, który zachwyci. Bardzo łatwo namalować „ciekawy” bohomaz, natomiast trudno namalować piękny i wartościoowy obraz. Niestety, fizykę kwantową zaliczam do wymyślnych, „ciekawych” łatwizn – nieskończoność absurdu, oto jej istota. Dla większości zwykłych ludzi jest tak zawiła, że profesor, który się nią zajmuje, musi wydawać się być nadczłowiekiem.. Wybieram zwykłych ludzi.
Brawo!!!!
Słuchając Pana nie mogę się oprzeć konieczności skomplementowania niezwykłej osobowości. Treści odpowiedzi są doskonałe. Tylko proszę nie starać się mówić jak najprościej – niech rozumieją ci, którzy są w stanie, ponieważ beznadziejni ( i okrutni!) są ci, którzy uważają, że rozumieją nie rozumiejąc.
I mam nadzieję, że ten wulkan ciekawości uda się nazwać szczęściem
I Pańskie stwierdzenia ogromnie cieszą – to zgodność oceny obserwacji.
I jeszcze: ma Pan bardzo piękne dłonie!
W swoim czasie Alan Sokal udowodnił, że w panującym obecnie klimacie intelektualnym fizyk o uznanej renomie w swojej specjalności może nie tylko wygłaszać, ale nawet opublikować na temat filozoficzny dowolne głupstwa. Wyrażony w wywiadzie pogląd, jakoby to filozofia powstała przez oddzielenie się od fizyki, a nie odwrotnie, a np. Sokrates, który nie interesował się przyrodą, był fizykiem, jest, mówiąc oględnie, dość oryginalny – a to na oryginalność właśnie licytują się osoby reprezentujące w filozofii jej patologię. Filozofia, jako umiłowanie mądrości, nie polega na tym, by sobie jakąś nadzwyczajną mądrość przypisywać, czy też o jej posiadaniu innych przekonywać, lecz na usilnym dążeniu, żeby mądrym się stawać.
W filozofii przyrody wyraża się to w dążeniu do zrozumienia rzeczywistości przyrodniczej, w tym tego, co na jej temat mówią same teorie fizyczne, a nie znani fizycy, którzy często przy rzekomym wyjaśnianiu ich treści przemycają swoje filozoficzne przesądy. Odwołanie się do rzekomej skromności w związku z rezygnacją z tego dążenia i poprzestawaniem na mętnych metaforach jako wszystkim, na co nas stać poza rachunkami, nie jest niczym więcej niż dorabianiem ideologii do pewnej formy lenistwa intelektualnego. Historia fizyki klasycznej, w tym teorii względności, dowodzi, że teorie fizyczne często nie są adekwatnie rozumiane przez swoich autorów, ale możliwy jest daleko idący postęp w ich zrozumieniu, jeśli tylko włoży się w to wystarczający nakład pracy. Nie widać powodu, żeby tak nie mogło być również z teoriami fizyki kwantowej. Opowiadanie efektownie brzmiących w uszach laika historii np. o elektronie znajdującym się w wielu miejscach naraz, wynikających z niewystarczającego odróżnienia rzeczywistości od jej matematycznego opisu, nie tylko nie przybliża zrozumienia teorii kwantów, lecz mu aktywnie staje na przeszkodzie, zniechęcając ludzi do prób pojęcia „tajemnicy”.
Lubię czytać i słuchać profesora, pomimo pana wady wymowy. Lubię pana. Pomaga mi pan przetrwać trudne chwile dnie codziennego, bo od kiedy tylko pamiętam fizyka i sztuka były dla mnie ukojeniem. Nie radzę sobie z dniem codziennym, ludźmi, ta cała społeczną grą i zabawą w życie. Ale bardzo lubię myśleć abstrakcyjnie bo fizyka i matematyka są proste, tam wszystko można zbadać, policzyć i zrozumieć. Nie ma tego ludzkiego „nie wiem jak się zachowa”. Boje się ludzi. Ale pan jako jedyny wydaje się być bezpieczny, musi być pan niesamowitym przyjacielem. Ponieważ to co cenie w ludziach to ich momenty, przebłyski rozumienia. Wiedzę i pasję do fizyki i sztuki. Pan to wszystko ma. Mam nadzieję że znajdę sobie kiedyś takiego przyjaciela, którego z równą przyjemnością będę słuchać i chcieć rozmawiać jak z panem.
Rzucam panu białą rękawiczkę – obalę cały pana świat w 3 dni – ale musi pan przystać na pewne zasady gry + zagrać w nią. Opuścić na chwilę swój mikroswiat, którego tak zaciekle pan broni… ponieważ gdyby choć na chwilę dopuścił całą prawdę – ten mikroswiat by się rozpadł. Alternatywa, którą proponuję, to rozpadnięcie się tego świata w 3 dni. Pick up my white glove and you can A) Follow the white rabbit B) delete this message C) wake up D) TBD