Fizyk prof. Henryk Drozdowski jest uznanym popularyzatorem nauki. Na ubiegłorocznym 46. Nadzwyczajnym Zjeździe Fizyków Polskich za zasługi na tym polu otrzymał Nagrodę Polskiego Towarzystwa Fizycznego za popularyzację fizyki i Medal im. Krzysztofa Ernsta. To było dla niego ważne wyróżnienie, podsumowujące ponad 30 lat pracy dla Wydziału Fizyki UAM.
Czy jest jakaś recepta na to, jak zainteresować młodych ludzi nauką?
Nie ma gotowej recepty. Wydaję mi się, że jest to cecha indywidualna. Ja zajmuję się tym od 1987 roku. Specjalnie na potrzeby tej rozmowy odnalazłem w domowym archiwum mój pierwszy artykuł, który napisałem z okazji trzechsetnej rocznicy wydania przez Newtona jego podstawowego dzieła „Matematyczne zasady filozofii naturalnej”. Miałem wtedy 27 lat. Tak się to zaczęło. Popularyzację traktuję jako hobby. Wie pani, jedni uprawiają sport, a ja w ramach odpoczynku od mojej zasadniczej działalności naukowej, popularyzuję. Ktoś może zastanawiać się, czy to nie jest nużące. Dla mnie nie, lubię studiować. To jest bardzo ważne, aby cały czas się rozwijać, czytać, śledzić wszelkie nowinki w nauce. Popularyzator, przedstawiając jakieś zagadnienie, musi je dobrze poznać i zrozumieć. Musi dobrze się przygotować.
Dla mnie to zawsze była przyjemność. Mam w sobie taka potrzebę, wewnętrzny imperatyw. W sposób naturalny czytam i poszukuję ciekawych tematów. W sumie opublikowałem około 45 artykułów popularno-naukowych – naukowych ciut więcej. W różnych czasopismach: w „Wiedzy i Życiu”, w „Delcie” (to jest takie czasopismo matematyczne), w „Postępach Fizyki”, w „Fizyce w Szkole” – dużo tego było. Mam też na swoim koncie kilkadziesiąt wykładów wygłoszonych przy okazji wykładów otwartych i festiwali nauki na naszym wydziale i nie tylko. I audycje radiowe – te akurat były dla mnie niezwykle stresujące. Jest to nietypowe, bo bardzo lubię wykładać.
Fizyka jest trudnym przedmiotem i mam wrażenie, że często źle uczonym w szkołach. Jak myśli pan, z czego to się bierze? Potencjał przecież jest…
Powiem nawet, że fizyka jest podwójnie trudna, bo z jednej strony do jej zrozumienia potrzebna jest matematyka – i tu nie ma zmiłuj się, matematykę trzeba umieć – a z drugiej są eksperymenty, czyli konieczne są jakieś minimalne zdolności do ich zaplanowania, a potem przeprowadzenia. Nic jednak nie jest tak satysfakcjonujące, jak poznawanie rzeczywistości za pomocą praw fizyki. Ernest Rutherford, twórca fizyki jądrowej, mawiał, że „naprawdę istnieje tylko jedna nauka – fizyka, reszta to kolekcjonowanie znaczków pocztowych”. Ja nie do końca podzielam tę opinię! Jednak fizyka jest nauką fundamentalną o przyrodzie, która pozwala na poznanie i zrozumienie otaczającego nas świata, zarówno jego materii nieożywionej, jak i ożywionej. Obok celów poznawczych fizyka ma też ogromne zastosowanie aplikacyjne, chociażby w medycynie.
Ostatnio miałem wykład dla studentów z fizyki medycznej. Opowiadałem, jakie ma zastosowanie spektroskopia Mössbauera w diagnostyce różnych chorób np. choroby Parkinsona. To właśnie fizycy obsługują urządzenia, które wspomagają rozpoznanie wielu groźnych chorób. Na naszym wydziale mamy nawet taki kierunek studiów. Opowiadam o nim moim słuchaczom.
Jak zachęcić młodych ludzi do studiowania fizyki?
Dane mi było prowadzić wykłady otwarte na naszym wydziale. Zdarza się, że niekiedy mieliśmy w salach wykładowych blisko 700 osób. Oczywiście, mówimy o sytuacji sprzed pandemii. Ta młodzież przyjeżdżała tutaj czasem z bardzo daleka, bo chciała się czegoś dowiedzieć. Osobiście staram się przedstawić prezentowane zagadnienie w sposób maksymalnie prosty i uporządkowany: od ogólnego tła do szczegółu. Unikam wątków pobocznych. Jeśli uczeń złapie przynętę, wówczas sam sięgnie po literaturę tematu. No i wówczas zacznie się w jego życiu najciekawszy proces, a mianowicie samodzielne poszukiwanie odpowiedzi na pytania.
A pan, kiedy złapał tę przynętę?
Miałem cudowną nauczycielkę fizyki w szkole podstawowej. Do dziś ją pamiętam. Nazywała się Mielcarek: szczupła, energiczna, na lekcjach bardzo wymagająca. Uczyła nas matematyki i fizyki. Pamiętam, że w klasie panowała dyscyplina, nikt nie odważył się jej przeszkadzać. Dodatkowo szkoła miała dobrze wyposażony gabinet fizyczny: stół laboratoryjny, stoliki uczniowskie z wbudowanymi urządzeniami elektrycznymi. Pamiętam, że nie było lekcji, na której nie byłoby jakiegoś eksperymentu. Do dziś mam taki obraz pod powiekami: stoimy całą klasą przy tym stole, a pani Mielcarek coś nam objaśnia. Myślę, że te wspaniałe lekcje na pewno zdecydowały o mojej przyszłości.
Czyli naturalnym wyborem była fizyka?
Niekoniecznie, ojciec bardzo nalegał, abym wybrał kierunek, który zapewni mi dobry start w życie. Zresztą brałem udział w VII Olimpiadzie Biologicznej i zakwalifikowałem się do zawodów ogólnopolskich, a to dawało praktycznie indeks na wszystkie kierunki przyrodnicze. Wie pani, to jest tak, jak mawiał prof. Franciszek Kaczmarek, nestor naszego wydziału i były rektor UAM: „fizyka to stres, wyśrubowane normy publikacyjne i niewielkie pieniądze”. Myślę, że nadal nic się w tym względzie nie zmieniło. Nadal rządzi zasada, którą już Albert Einstein opisał jako: „publikuj albo giń”.
A właśnie, słyszałam, że doskonale zna pan też historię fizyki?
Skoro pani o tym wspomina, to może pochwalę się. Razem z prof. Andrzejem Kajetanem Wróblewskim z Warszawy opracowujemy właśnie słownik fizyków polskich. Profesor od lat zajmuje się historią fizyki, teraz zebrał grono pasjonatów, w tym mnie i wspólnie opracowujemy słownik. Mam wrażenie, że będzie to wyjątkowa publikacja, chociażby ze względu na fakt, że wydamy ją na papierze…Ale tak, to prawda, interesuję się historią. Przyznam, że niektórzy się z tego śmieją i mówią: jedni patrzą w przyszłość, a inni patrzą w historię. No więc ja patrzę z ciekawością w historię. To się nawet dobrze złożyło, bo zostałem powołany do Rady Muzeum Uniwersyteckiego. Aby spuentować ten wątek, do głowy przychodzi mi jeszcze powiedzenie Patricka Blacketta, brytyjskiego fizyka, laureata Nagrody Nobla, który mawiał, że „patrząc na nowe wydarzenia, nie usiłujmy przewidywać przyszłości, zanim nie podjęliśmy trudu, by zrozumieć przeszłość”. Tu nie chodzi o to, aby mieć wiedzę w sensie encyklopedii, ale o to, aby poznać mechanizmy rozwoju wiedzy.
A jak to się stało, że jednak, mimo namów ojca, został pan fizykiem?
Nie od razu. Pod wpływem ojca i sukcesu na Olimpiadzie Biologicznej podjąłem studia na inżynierii leśnictwa na ówczesnej Akademii Rolniczej. Fizyka jednak nie dawała mi spokoju. Na III roku leśnictwa zacząłem studiować indywidualnie fizykę. Równolegle pracowałem w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Leśnictwa jako asystent – to był taki dług wobec państwa, jaki w PRL musieli spłacać wszyscy absolwenci szkół wyższych. Skończyłem studia i zacząłem uczyć fizyki w Technikum Łączności, a potem zrobiłem doktorat i habilitację z fizyki doświadczalnej. Jak wspominałem, lubię studiować. Mam za sobą jeszcze rozpoczęte studia na Wydziale Matematyki UAM – bardzo żałuję, że nie udało mi się ich ukończyć ze względu na obowiązkową roczną służbę wojskową.
- Metafilozoficzne aspekty współczesnej myśli kosmologicznej - 1 lipca 2022
- Prof. Henryk Drozdowski. Popularyzację traktuję jako hobby - 10 czerwca 2022
- Pogawędnik filozoficzny: O kamieniu filozoficznym - 6 czerwca 2022
Jeden komentarz do „Prof. Henryk Drozdowski. Popularyzację traktuję jako hobby”